Dzień dobry wszystkim :)
Nie wiem czy wiecie, ile potrafi zmienić się w zaledwie dwa miesiące...
Po pierwsze - szablon ( jeszcze raz dziękuję niezastąpionej Miki
Po drugie i następne ...
W moim ostatnim poście pisałam o czekających mnie na początku marca konkursach kuratoryjnych. Otóż po naprawdę wielu turbulencjach, kłótniach, odwołaniach (tak jak w zeszłym roku brakowało mi jednego punktu do wymaganego progu) udało się - mam upragniony tytuł laureata! Muszę przyznać, że jestem niesamowicie szczęśliwa. Myślę, że to najlepszy dowód, że mimo przeciwności nigdy, przenigdy nie należy się poddawać :) Oprócz tego start w tegorocznych finałach przyniósł jeszcze kompletnie inną, pozytywną niespodziankę... Do wszystkich wahających się nad wzięciem udziału w olimpiadach - warto :)
Tymczasem mogę powiedzieć, że w szkole, mimo szybko zbliżających się egzaminów, mam względny luz. Póki co moim głównym zajęciem jest odsypianie ostatnich ciężkich miesięcy, ale myślę, że już niedługo powinnam skończyć ten mozolny proces i zacząć normalnie funkcjonować ( czyli więcej pisać).
W kwestii kolekcji niestety nadal zastój - zarówno jeśli chodzi o nowe nabytki, jak i modelowe sesje. Ale to też powinno się niedługo zmienić.
W najbliższym czasie postaram się też nadrobić trochę Wasze blogi, no i oczywiście lepiej poznać nowych obywateli blogosfery ^^
Co do zmian dotykających moją skromną osobę - mając ostatnio uświadomiłam sobie, jak bardzo różni się zeszłoroczna Malia od dzisiejszej. Jestem ciekawa, czy Wy też macie takie wrażenie?
Aha, jeszcze w ramach ogłoszenia - szukam osób słuchających nałogowo Aerosmith! Proszę się natychmiast ujawnić, bo póki co mam wrażenie, że jestem jedyna :P
Tymczasem przejdźmy już może do zasadniczego tematu dzisiejszego posta, zwłaszcza że jego główna bohaterka dość długo naczekała się na oficjalne przedstawienie światu. Oto Daisy - custom mojego autorstwa!
Po...
... ale i przed
Daisy to owoc mojej pierwszej walki z suchymi pastelami - walki mozolnej i trudnej, prowadzonej trochę w stylu partyzanckim. Ale zanim o samym procesie malowania i jego wyniku, skupmy się choć na chwilę na wybranej przeze mnie ofierze - bułanej klaczy Quarter Horse firmy Breyer. Jest to mold w skali Classic (1:12), autorstwa zapewne dobrze Wam znanej Kathleen Moody.
Sama rzeźba moim zdaniem laika nie jest obarczona żadnymi szczególnie rażącymi wadami anatomicznymi. Prezentuje konia w lżejszym typie - w porównaniu z Cześkiem mięśnie klaczki nie robią piorunującego wrażenia, chociaż zostały zaznaczone w takich miejscach jak okolice szyi, zad i łopatki. Osobiście wydaje mi się, że te miejsca rzeźbiarka mogłabym jeszcze dopracować, dokładając do tego lekkie poprawki przednich części nóg, uszu i dołu głowy (widać tam też , ale mimo wszystko całość wygląda nieźle. Bardzo podoba mi się za to krótka grzywa quarterki, nisko osadzony ogon i typowość mocnych nóg. Poza tym ma dopracowane części, o które mało kto w modelarstwie dba - brzuch i podogonie. Miłym akcentem jest także obecność strzałek pod wszystkimi kopytami. Kasztany musiałam już domalować sama...
Co do malowania...
Aż dziwne, jak szybko cały świat wokół nas może przybrać kompletnie inne niż zazwyczaj barwy! Już po pierwszej godzinie malowania moje życie obróciło się w żółcienie i brązy, gdzieniegdzie przetykane pomarańczem. Ta sama przypadłość dotknęła stół, ławkę i całe otoczenie. A później pojawiły się zacieki. Potem jeszcze trochę zacieków. I gdy już wszystko wokół ciekło, los stwierdził że teraz może być już tylko lepiej :P
Abstrachując od poczynionych przeze mnie szkód, jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się trochę porozwijać swoje ubogie zdolności manulane (już robię plany na przyszły rok). Czy Stokrotka zyskała, czy straciła na przejściu przez moje łapy? To już ocenicie sami :)
Nawiązując do drugiej części tytułu - dla szczególnie wytrwałych masochistów-niedobitków mam jeszcze jedną niespodziankę. Oto następny fragment mojej radosnej twórczości, kolejna stworzona dla krwiożerczej polonistki "esejowatości". Chyba nigdy jeszcze nie pisałam niczego aż tak długo. Ale, już po półtora roku jest z nami - mój kolejny esej.
Trudna miłość
Z okien mojego pokoju bardzo dobrze widać całą sąsiednią
aleję. Pobieżny wzrok niezaangażowanego obserwatora nie zauważy tu
nic nadzwyczajnego – ot, skupisko popularnych w tej dzielnicy małych domków
stojące przy wymagającym pozimowego
remontu bruku oświetlonym anemicznymi latarniami. Uliczka jest wąska, ślepa i
monotonnie prosta. Jednak ja kolejną już
wieczorną godzinę spoglądam w jej stronę, zupełnie jakby poza tym niewyróżniającym się
fragmentem ciemności nie było innego,
ciekawszego świata. Stłamszony przez okrutne serce mózg znów każe bezwolnym
oczom szukać czegoś, na czym mogłyby beznamiętnie zawisnąć. Późna pora nie
wróży jednak sukcesu. Moje ciało ma już ochotę przeciągle ziewnąć, dając upust
nudzie, gdy nagle jest! Ruch jaśniejszego fragmentu ciemności w podcieniach
jednej z drewnianych kanadyjek przyciąga
moją uwagę. Podążając za nim wzrokiem, już po chwili widzę znajomego kota w
jego pełnej, łaciatej okazałości.
Nie ma chyba na świecie osoby, która choćby raz w życiu nie
miała do czynienia z indywiduum tak specyficznym jak kot. Drogi naszych dwóch
gatunków krzyżują się właściwie od samego zarania dziejów – według naukowców pierwsze
kocio-ludzkie rodziny zaczęły powstawać około 9500 lat temu. Od tego czasu
drapanie kocich wąsów po policzku zostało stałym elementem ludzkiej
codzienności . Tym samym mruczki zapewniły sobie też poczesne miejsce w
bardziej duchowych sferach naszego świata. Od wieków bywały pupilami bogów od
gorącego Egiptu aż pod mroźną Skandynawię. Szczególnie upodobawszy sobie
podawanie się za postać wszelkich bogiń płodności, budziły mir i szacunek w
społeczeństwie pokornych wyznawców. Za zabicie starożytnego mau groziła nawet
kara śmierci. Wśród potomków dzisiejszych Skandynawów, wierzących w mitologię
nordycką, pozbawienie życia czarnego kota – wysłannika patronki spraw
miłosnych, Freyi - również było karalne.
Wyraźnym dowodem szacunku, jakim dawni ludzie otaczali koty, jest także postawa największego proroka islamu
– Mahometa. Ten pełen charyzmy, potężny
przywódca mówił ponoć, że „… wolałby odciąć rękaw ze śpiącym kotem, niż go
obudzić…”1.
Dopiero w późniejszym średniowieczu mruczki straciły
dawniejszą estymę, będąc uważanymi za
pomocników czarownic. Myślę , że takie konotacje mogły być związane z aurą
tajemniczości, bez której żadne kocisko nie wyruszy na spotkanie nowego dnia.
Wszak z czym najbardziej kojarzą nam się koty? Czyż nie jest
to niezależność, sławetna umiejętność
chodzenia własnymi ścieżkami, czasami wręcz ciągłe kocie „stawianie na swoim”?
Ta ostatnia cecha sprawia, że spora część właścicieli mruczków przyznaje, iż życie z ulubieńcami może być uciążliwe i pełne
drobnych międzygatunkowych sporów. Mimo to wszyscy zgodnie przyznają, że życie
bez niesfornych podopiecznych byłoby szare i nieciekawe. Pogląd ten promują
również pisarze.
Jednym z moich ulubionych kocich tekstów jest wiersz Julii
Hartwig „Kot Maurycy”. Przedstawiony w tekście czworonogi indywidualista „… nie
schlebia nikomu i jest nieugięty w swoich chęciach..”2. Nie jest łatwym współlokatorem, wprowadza w
domu nieporządek, „… wskakuje na stół…”, przeszkadza swym ludziom w posiłkach.
Być może, czytając o wybrykach kocura, zaczniemy zastanawiać się, za co
właściwie jest on przez swych właścicieli tak kochany? Odpowiedź na to pytanie
jest prosta, acz niejednoznaczna. Zna ją każdy, kto kiedykolwiek zaznał oksymoronicznego
wręcz uczucia miłości naznaczonej trudnościami.
Cóż ma na przykład zrobić człowiek bez pamięci zakochany,
gdy obiekt westchnień, biorąc jakby przykład z literackiego Maurycego, „… obojętny jest na
nakazy i pieszczoty…”? Liczne przykłady z życia codziennego, a także
literatury, pokazują nam, że nie da się zmusić nikogo do kochania. W
beznadziejnej sytuacji miłości nieodwzajemnionej nie pomoże wrażliwość Petrarki, szalone oddanie dzikiego
Bohuna, ani piękno greckiej Kalipso. Większość więźniów takiego niespełnionego
uczucia w końcu poddaje się, szukając nowego obiektu westchnień lub zamykając się w samym sobie. Część jednak
na zawsze pozostaje niewolnikami okrutnego serca.
Jeszcze więcej wątpliwości może budzić pozornie pozytywny
brak odrzucenia. Modny ostatnio na psychologicznych salonach problem miłości
toksycznej znany był już od wieków. Jak inaczej można wszak określić relację
łączącą sławnych już bohaterów „Lalki” Bolesława Prusa – Izabelę Łęcką i Stanisława
Wokulskiego. Uczucie bohaterów zamiast wzmacniać i pomagać im wspólnie walczyć
z prozą życia, wprowadza w ich świat zamęt i zniszczenie. Piękna Izabela od
czasu pamiętnego spektaklu w teatrze jest dla Wokulskiego głównym sensem życia,
czynnikiem nadającym mu kierunek i głównym motorem działania. Dopiero po latach
oddany mężczyzna zaczyna zauważać egoizm i oziębłość ukochanej. Jednak jest już
za późno na wyrwanie się z objęć toksycznej miłości.
Przyjmijmy jednak, że znajdujemy na swej drodze miły i co
więcej przychylny nam
obiekt, który moglibyśmy obdarzyć
miłością. Czy mamy wtedy gwarancję trwania w miłosnej idylli do końca wspólnych
dni? Niestety, disneyowska wizja szczęśliwych zakończeń nie zawsze sprawdza się
w prozie życia. Wbrew powszechnemu wśród optymistów mniemaniu istnieją
przeszkody nie do pokonania nawet przez kochanków.
Spójrzmy chociażby na przesławnych werończyków – Romea i
Julię. Mimo siły łączącego młodych uczucia otaczające ich nieprzyjazne
środowisko doprowadza młodych kochanków do ostateczności – odebrania sobie
życia.
Dobrze – powiemy – ale wszak to wszystko zdarzyło się tak
wiele wieków temu! Teraz – stwierdzimy – to nie byłoby możliwe. Przecież
chronią nas normy społeczne i prawne, powszechna tolerancja i niezależność
jednostki! Jednak czy ta pewność jest aby uzasadniona?
Jakie jest więc rozwiązanie problemów islamskich, hinduskich czy nawet europejskich kobiet zakochanych w niewłaściwych
mężczyznach? Co mamy doradzić młodzieńcom, nieakceptowanym przez pozbawioną
skrupułów rodzinę wybranki? Co powiedzieć szykanowanym nawet w naszym pozornie
liberalnym środowisku osobom o odmiennej orientacji seksualnej? Czyż wolno nam,
postronnym widzom, sądzić o wartości uczucia będącego wyłączną własnością określonej
dwójki osób?
Zagrożeniem dla łatwości osiągnięcie miłosnego
szczęścia bywają jednak nie tylko
ludzie. W jednej z najbardziej przejmujących książek Doroty Terakowskiej,
„Poczwarce”, opisano trudną relację Ewy – matki-perfekcjonistki i Myszki, córki
chorej na zespół Downa. Przerażona z początku Ewa stopniowo uczy się przezwyciężyć swoją niechęć do
rozczarowującej według powszechnej opinii córki. Macierzyńska miłość nie
przychodzi od razu. Kobieta dojrzewa do niej bardzo powoli, jednocześnie
oswajając się z obecną w domu chorobą i związanymi z tym zmianami. Nie da się
wszystkiego zaplanować. Ta zasada dotyczy także spraw związanych z wszelkimi
związkami między ludźmi.
Takie przykłady czynników mogących można mnożyć w
nieskończoność. Można więc zapytać – czy warto w ogóle się zakochiwać, skoro
tak wiele znaków na niebie i ziemi każe nam przewidywać z dość dużym
prawdopodobieństwem przykry koniec naszych działań?
Miłość jest uczuciem wymagającym. Sądzę, że niektórym z nas
może wydawać się aż nazbyt trudna. Ci niektórzy, wyobrażając sobie przykry
koniec, wolą zapobiegawczo odejść. [i]Inni,
słysząc o ranach zadanych mieczem kochania lub widząc własne blizny z
przeszłości stwierdzają, że lepiej od uczuciowego potwora trzymać się z daleka.
Nadal nie potrafię sobie wyobrazić pustki ich życia. Może gdyby moja wyobraźnia
była lepsza, dzisiejszą noc spędziłabym w miejscu przyjemniejszym niż twardy,
chłodny parapet? Jednak co stałoby się co stałoby się wtedy z niesfornym Kotem
Maurycym i innymi pozornie tylko uprzykrzającymi
życie właścicieli mruczkami? Wszak z kotami jak z ludźmi – lubią grać nam na nerwach i systematycznie
wywracać świat do góry nogami. Mimo to serca pokoleń nieszczęśników nadal
podają swoim Maurycym „… najlepsze kąski i pozwalają spać na swoich łóżkach…”. Jak trafnie podsumowuje swój utwór Julia
Hartwig „… wielka jest w nas potrzeba kochania…”.
2 Julia Hartwig „Kot Maurycy” – dostęp wiersze.doktorzy.pl
Póki co z mojej strony to wszystko :)
Pozdrawiam szalenie i do miłego napisania
M