Hej!
Dziś mamy duuużo spraw do załatwienia. Po pierwsze - w zeszłą sobotę miałam niezwykłą przyjemność spotkać się z Metalfish i NAF, znane Wam zapewne z forum
Modele Koni. Dziewczyny przywiozły ze sobą kilka naprawdę świetnych modeli, którym z przyjemnością przyjrzałam się na żywo ( w ogóle wspólnie zorganizowane jedzenie również było bardzo zacne!) i przede wszystkim przywiozły siebie - dwie pozytywnie zakręcone osóbki. Wreszcie mogłam z kimś porozmawiać jak "modelarz z modelarzem". Wielkie dzięki za to spotkanie ( ci co nie byli niech żałują ;)! Mam nadzieję, że uda nam się je kiedyś powtórzyć ;)
Niestety, w tą samą sobotę otrzymałam również bardzo przykrą wiadomość, z której dalej nie mogę się otrząsnąć. Odeszła przewodniczka stada z Marineland Antibes - Freya. Była jedną z moich ulubionych orek - stanowcza, czasami trudna ale pełna piękna i wdzięku. Miała 32 lata i od pewnego czasu chorowała. Tak dobrze pamiętam ją z zeszłorocznej wizyty w Antibes! Miałam nadzieję, że jeszcze kiedyś ją zobaczę. Niestety, nie zdążyłam...
źródło - orcahome.de
Z ogłoszeń - czy zdajecie sobie sprawę, że to ostatni post w tym roku szkolnym? Mój wakacyjny grafik jest napięty do granic możliwości - i niestety raczej nie przewiduje dobrego dostępu do internetu :/ Cóż - zobaczę jak to zorganizuję. Druga sprawa - szykujcie się na jakiś konkurs ^^ A po trzecie - muszę się Wam przyznać, że ostatnio szaleję modelowo-zakupowo. Efekty tego wariactwa zobaczycie już wkrótce ;)
Aha - mam ważne pytanie. Jak może niektórzy wiedzą obecnie pasjami piszę eseje ( tak przynajmniej twierdzi moja polonistka :P). Bylibyście ewentualnie zainteresowani ??
Z chęcią uraczyłabym Was również swego rodzaju fanfikami związanymi z prozą Fitzgeralda oraz Dostojewskiego ( szczególnie Zbrodnią i karą) :) Tylko nie wiem, czy wszyscy czytali oryginały.
Póki co mam dla Was następnego one shota. Nie wiem, czy będzie Wam się podobał bo wyszedł taki trochę w stylu Kafki, no i mogłam go jeszcze dopracować :P Niemniej miłego czytania! ( zawiera śmierć i trochę drastycznych scen)
Poranek był ciepły. Jasne, zalane światłem niebo grubą linią
odcinało się od pasiastych dachów płóciennych namiotów The John Robinson
Circus.
Obok jednego z nich stało właśnie pięciu potężnie
zbudowanych, czarnoskórych mężczyzn.
Nonszalancko oparci o stojące obok słupki w milczącej zadumie żuli źdźbła
trawy, beztrosko gwiżdżąc jakąś wymyśloną naprędce melodię. Swój senny wzrok
zatrzymali na szóstym z towarzyszy – młodym, chudym chłopaku, kulącym się na
ziemi. Nastolatek próbował wbić gwóźdź w twardą glebę. Niestety, wydawało się
że jego wysiłki nie zdadzą się na wiele, co niesłychanie bawiło resztę
kompanii.
Nagle coś przerwało sielski spokój budzącego się dnia.
Robotnicy podnieśli głowy, zainteresowani zgrzytem skórzanych butów na żwirowej
ścieżce. To, co ujrzeli zdziwiło ich na tyle, że zdecydowali się przerwać
monotonne gwizdanie.
Widok faktycznie nie był zwyczajny. Ku leniwej grupce
zbliżała się zwarta brygada pięciu białych policjantów. Ich odznaki lśniły w
blasku wschodzącego słońca – tak samo jak ich świeżo wypastowane obuwie. Na
twarzach tych młodych bogów malował się wyraz determinacji i pewności siebie.
- Komisariat w Duluth. – wypluł z siebie najstarszy z nich, prawdopodobnie
najwyższy rangą. – Clayton, Jackson, McGhie - pójdziecie z nami. – dodał.
- A to dłaczego? – wyseplenił najstarszy z cyrkowców.
- Jesteście oskarżeni, mamy nakaz aresztowania. – odparł z pełnym
złośliwej satysfakcji uśmiechem młodszy z oficerów. – Szybciej, nie ma się co
ociągać!
Poprowadzono ich szarymi ulicami do bólu zwyczajnego miasta.
Niezwykle zwykli ludzie wyglądali z okien, posyłając im dziwne spojrzenia.
Nawet stojące w bramach konie wydawały im się teraz drwiącymi z nich
szkapinami.
- Co się stało? Co zrobiliśmy? Panie władzo, o co chodzi? –
padały pytania oskarżonych.
Ale nikt nie raczył udzielić odpowiedzi.
Po piętnastominutowej przechadzce dotarli do siedziby
miejscowej policji. Budynek ten niestety nie miał nic wspólnego z czystością
ubioru funkcjonariuszy. Cele, do których zaprowadzono aresztowanych były
brudne, śmierdzące i do tego źle zabezpieczone. Mimo tego ostatniego faktu
żaden z więźniów nie starał się wyjść z zamknięcia, jakby przejście przez
miasto pozbawiło ich ochoty do walki z niedorzecznością dzisiejszych zdarzeń.
Usiedli więc na swych siennikach i oddali się rozmyślaniom, czasami jednak
próbując nawiązać jakiś kontakt z policjantami.
Dzień zmierzał już ku końcowi, a aresztanci nadal nie
wiedzieli jaki wyrok odsiadują. Zrezygnowani, zaniechali pytań i postanowili
spokojnie poczekać na rozwój wypadków.
Wtem usłyszeli jakiś hałas na ulicy. Zaciekawieni podeszli
do krat.
- Co się dzieje? Wszystko w porządku? – zapytał najmłodszy z
osadzonych, Jackson.
Zamiast odpowiedzi usłyszeli nieprzyjemny huk tłuczonej
szyby. Krzyki zgromadzonych na zewnątrz ludzi wzmagały się.
Nagle umysł Jacksona zaczął pracować na najwyższych
obrotach.
- Panie Władzo, nie chcecie chyba powiedzieć, że… Ale chyba
nas nie wydacie? Cele są zamknięte, prawda?
Jego pytania zagłuszył trzask pękających drzwi oraz ryk
wdzierającego się do środka tłumu jednakowych farmerów – białych, barczystych i
bezlitosnych.
Jeden z oficerów próbował im coś tłumaczyć, żywo przy tym
gestykulując. Został jednak natychmiast brutalnie odepchnięty na bok, co
skutecznie zniechęciło go do jakiejkolwiek rozmowy.
Tymczasem tłum skierował się do pierwszych trzech cel. Kraty
nie stanowiły żadnego problemu dla wideł i motyk. Już po kilku sekundach
McGhie, Clayton i Jackson zostali wywleczeni na zewnątrz budynku. Pchnięto ich
pod ścianę.
- Oto zbrodniarze! Ci trzej napadli niewinną dziewczynkę! Ci
trzej obdarli jej duszyczkę z niewinności!- wykrzykiwał charyzmatyczny blondyn w średnim
wieku, najwyraźniej przywódca tłumu. – I co my z tym zrobimy? – wskazał palcem na
domniemanych kryminalistów.
- Ukarzemy! – ryknęła tłuszcza. – Śmierć za śmierć!
W powietrzu zaczęły śmigać cegły, deski i kamienie. Po
czarnoskórych wyciągnięto chciwe ręce.
- Ależ my jesteśmy niewinni, proszę, dajcie nam spokój! –
tłumaczył Jackson. Jego błagania skwitowano tylko mocnym kopniakiem w twarz. Stracił przytomność.
Obudzono go następnym uderzeniem, tym razem w tym głowy.
Czuł ściekającą mu po twarzy krew. Charcząc coś o niewinności podniósł głowę o
kilka centymetrów. To co zobaczył ocuciło go do reszty.
Oszalali ludzie właśnie kończyli zakładali pętlę na szyję
wierzgającego i potwornie krzyczącego Claytona. Najwyraźniej miał on podzielić
los McGhiego, który aktualnie spoglądał na miasto niewidzącymi oczami z wysokości latarni.
Wtem Elmer Jackson poczuł, że coś ociera się o jego szyję.
Wiedziony zwierzęcym strachem począł wić się jak gorączce. To jednak tylko
pogorszyło sprawę…
Do napisania :)
M