13 sierpnia 2016

One shot

Dzień dobry :)

Znów minęły dwa miesiące od naszego ostatniego spotkania... To naprawdę niesamowite, jak ten czas szybko ucieka równie zabieganemu blogerowi zajętego zbyt wieloma projektami i  odrobiną lenistwa :P Chyba najlepiej będzie, jeśli uznamy, że wszystkiemu jak zwykle winny jest internet, a raczej jego brak.

Mam nadzieję, że ostatnie ciepłe miesiące spędziliście na leniwej pracy lub chociaż pracowitym lenistwie ;) Ja po raz pierwszy w życiu mam wreszcie wrażenie, że nie do końca zmarnowałam wolny czas. Tak dużo się działo!

Jak to prawdziwa mieszkanka górskich okolic nie wyobrażam sobie życia bez morza, trochę czasu spędziłam więc właśnie na wybrzeżu i dzięki urokowi sportów wodnych zdecydowanie nie były to dni rozleniwienia. Oczywiście następnym efektem tego wyjazdu jest sporo nadmorskich sesji i zachwyt Gdańskiem, na którego zwiedzanie wreszcie się zebrałam.


Ktoś poznaje, czyj to dom?

Bohater następnego posta ^^

Dopiero w tym roku zdecydowałam się również nareszcie zagłębić w swoje własne miasto. To naprawdę niesamowite, jak wiele tajemnic i nieodkrytych zakątków potrafią skrywać nasze rodzinne, pozornie świetnie znane strony. Warto jest czasami spojrzeć na własne miasto okiem turysty i zachwycić się :) Na dowód - zdjęcie z krakowskiego Kazimierza.


Jednak jak pewnie większość z Was nie jestem sobie w stanie wyobrazić prawdziwych wakacji bez choć kilku godzin jazdy konnej. To między innymi z tego powodu odwiedziłam raj dla miłośników jazd terenowych - okolice Biebrzańskiego Parku Narodowego.




Jako typowy mieszczuch ceniący sobie łatwą dostępność wszelkich dóbr kulturalnych muszę przyznać, że życie na wsi nie zawsze napawa mnie wielkim entuzjazmem. Jednak olbrzymie podlaskie odległości, bezkresne pola, niekończące się drogi są właśnie tym, co stanowi o pięknie Podlasia. Nie sposób także nie wspomnieć o perełkach regionu - klimatycznym Tykocinie, ślicznym Supraślu, pełnych serdecznych Tatarów Kruszynianach. No i oczywiście niepowtarzalne, słodkie sękacze.

Supraśl

Jednym słowem - zwiedzanie to coś, co pewnie nigdy mi się nie znudzi ;) Aktualnie pracę nad pewnym customem przeplatam górskimi wycieczkami. Oczywiście także pełnych sesji fotograficznych :D


Jeszcze w ramach aktywnego spędzania czasu - kilka dni temu odbyło się następne ze spotkań kolekcjonerów końskich modeli, tym razem w pięknym Ojcowie. Myślę, że mimo niesprzyjającej deszczowej aury każda z nas z pewnością zaliczy spotkanie  do bardzo udanych. To właśnie takie chwile dodają tyle kolorytu modelarstwu i przede wszystkim motywacji do dalszej pracy i zbierania. Dziękuję Dziewczyny za wspaniały dzień!! :) Ci, którym nie udało się do nas dotrzeć niech żałują. Mam nadzieję, że następne spotkanie odbędzie się w jeszcze szerszym miłym gronie. Tymczasem zapraszam do obejrzenia choć części zgromadzonych tam przez nas cudowności.








Przejdźmy jednak nareszcie do głównego tematu. Mimo tak wielu innych aktywności nadal nie jestem w stanie zrezygnować z pisania. Ostatnio wpadałam na szczególnie ciekawe listy zadań dla początkujących pisarzy, czego jednym z owoców jest poniższe opowiadanie. Znowu historia, znów rewolucja francuska ;)

To nie był prawdziwy uśmiech.
Pod fałszywym płaszczykiem wyuczonych uprzejmości kryło się  rozdrażnienie i strach, nierozłączne symptomy długotrwałego napięcia. I z dnia na dzień ta gama złych emocji coraz bardziej miała ochotę wydostać się na powierzchnię w całej swej krasie.

Królowa była zmęczona. Nic w tym dziwnego – myślała – wszak jej obecny tryb życia mógłby z pewnością nadszarpnąć zdrowie zwykłej, topornej w fizjonomii chłopki, a cóż dopiero nadwątlone samopoczucie kobiety urodzonej w jej randze.
Oczywiście, rozumiała że nastały ciężkie czasy. Krzyczący, miotający obelgi i kamienie tłum wlewający się do jej własnego domu, te smutne narady, wszystkie złe wieści. To wszystko przerażało ją, depcząc poczucie bezpieczeństwa, pokazując kruchość sensu jej życia – monarchii. Czy jednak mogło zakazać wszelkich działań?
Gdzieś w podświadomości rejestruje zadawane jej właśnie pytanie. Maria Antonina, tytularna królowa rozgorzałej właśnie rewolucją Francji, nie pytana przez nikogo o zdanie, zmuszona jest opuścić spokojną przystań własnych myśli. O dawnych, pięknych czasach znów przypomina tylko uwierająca w skronie podszewka starej peruki.
- Czy życzy sobie pani udać się już na spoczynek? – zapytano raz jeszcze.
- Och, tak, oczywiście, za chwilę. – odparła nazwana jedynie panią monarchini, w obecnym momencie zbyt roztargniona by się tym faktem irytować.
Dziś miała nadzieję nie zasypiać wcale.
Ze zrezygnowaną złością obserwowała znikanie pretensjonalnie białego pudru i pomady ze swojej coraz mniej doskonałej twarzy. Materia tak subtelna jak zwykła, pospolita woda swą płynną zręcznością z niezwykłą łatwością niszczy jedność piękna jej cery. Taka jednak jest konieczność, wymuszana specyfiką Wielkiej Nocnej Akcji, jak w myślach lubiła nazywać to hipotetyczne wydarzenie.
Odprawiwszy pokojówkę, rozpoczyna końcową dyscharakteryzację, wkładając najprostszą, lecz zarazem zupełnie w tych pokojach niewidywaną kreację – nieozdobne rajtuzy z surowej owczej wełny gryzły niemiłosiernie, a zbyt obszerna, pozbawiona kroju suknia do złudzenia przypominała widywane przez królową na obrazach średniowieczne wory pokutne, zniekształcając przy okazji całą mozolnie wypracowaną sylwetkę. Sytuacja, która jeszcze kilka lat temu doprowadziłaby Habsburżankę do ataku furii, legendarnego wśród dobrze znającej swe miejsce służby. Dziś jednak wpadający przez okno blask paryskiego księżyca oświetlający sylwetki stojących na placu wartowników pozwalał uwierzyć w zbawczą moc drapiącej tkaniny.
-Pani… - podążający za nią głos znowu starał się zaznaczyć obecność swej właścicielki.
Odwróciła głowę, o mało nie wpadając na drobną postać swej  dawnej niańki, a obecnie jedynej pozostawionej jej przez rewolucjonistów służącej. Dziękując wyuczonym jeszcze w młodości ujęła drobne rączki przyprowadzonych dzieci, delfina i madame royale Francji. Na szczęście  królewskość pochodzenia skutecznie maskowały  szlachetne, lecz proste jednakowe koszule, sięgające aż do skórzanych butków. Zmęczeni późną porą następcy tronu bez sprzeciwu dają się prowadzić po schodach aż do ukrytego wśród murów wewnętrznego dziedzińca, będącego miejscem tajnego spotkania. Gdyby nie panujący niepodzielnie mrok, z rzadka rozjaśniany tylko słabym światłem okien, mogłaby poczuć się jak w trakcie dziecięcych ze starszymi siostrami, zagmatwanych  gonitw po zakamarkach wiedeńskiego pałacu. To właśnie na podobnych zapomnianych placykach dobiegał je najczęściej zirytowany głos matki, bezskutecznie próbującej przywołać młode damy do utraconego porządku. Teraz jednak przegrana kosztowałaby znacznie więcej. Tymczasem powóz, niewyróżniająca się dwukołówka, już czeka. W skulonym na koźle człowieku w długim, bezkształtnym nakryciu z trudem rozpoznaje własnego męża. Króla Francji.
- Prędzej, za chwilę zmienią się patrole. – znowu niespodziewany głos wyrywa ją ze świata własnych rozmyślań. Tym razem aby rozpoznać jego właściciela nie musi nawet trochę się odwracać. Wszak ie tak znowuż wielu paryskich arystokratów kaleczy francuszczyznę szwedzkim akcentem.
- Hrabio Fersen, czy będzie nam pan towarzyszył? – zagadnęła pytającego, starając się w tym jednym zdaniu cały ból ostatnich samotnych nocy.
- Tylko do krańców przedmieścia. – brzmiała odpowiedź wmieszanego nagle do rozmowy fałszywego stangreta, od dłuższego czasu podświadomie czującego, że pogłębiająca się zażyłość jego małżonki i tajemniczego szwedzkiego dyplomaty nie może się skończyć niczym dobrym. – Zabierz dzieci i wsiadajcie. – dodał.
Wyswobodzona z podwójnych objęć kochanka i małżonka królowa nie namyślając się długo przekroczyła próg ubogiej karety, zajmując swe skromne miejsce wśród innych uciekinierek. Ledwie przebrzmiewa trzask drzwiczek ruszają. Już po chwili za oknem zaczynają migać uliczki i zaułki stolicy – rozbrzmiewające odgłosami nigdy niezamierającego życia, świętującego obecnie swój krwawy i gwałtowny karnawał. W oknach spiskowców wciąż jeszcze widać cienie ciemnych sylwetek oświetlanych słabym światłem świec. Główna antagonistka ich rewolucji starając się wyłapać strzępy rozrzucanych za oknem rozmów zasypia ukołysana trywialnym stukotem bruku pod kołami. Widma czarnych postaci nie opuszczają jej jednak nawet we śnie.
Dopiero poranek staje się wybawieniem.  Zniknięcie ponurych kamienic, zdających się siedliskiem nieprzyjaciół napawa zbiegów nową nadzieją.
- Może jeszcze herbaty, droga pani? – spytała w charakterze damy dworu swej markizy królowa, korzystając z chwili postoju. Ach, jakże podobał się jej ten wesoły jegomość podejmujący ich właśnie uroczym poczęstunkiem w swym urzędzie pocztowym. To prawda, jego pochodzenie nie mogło być imponujące, ale urzekał ją jego szczery śmiech i zdradzający spory intelekt błysk w oczach, przyglądających się teraz uważnie nowoprzybyłym.
Pierwszy raz odkąd pamiętają zasypiają z nadzieją oczekując poranka.
Nagły hałas przerywa niespokojny sen trójki pasażerów. Zaalarmowani, prawie równocześnie otwierają oczy, tylko aby przekonać się że otacza ich ciemność. Seria wystrzałów rozświetla ją drobnymi, płomiennymi punkcikami. Ze zdziwionymi przestrachem zauważają, że świat za oknami od dłuższego już czasu stoi w miejscu.
- Szybciej, otwierać, odciąć im drogę! – przebijające się spomiędzy dźwięków kul okrzyki i wściekłe nawoływania odprowadzają uczestników porażki aż pod próg paryskiego pałacu Tuileries.
Tymczasem wracam do wakacji :)
Do napisania
M


15 czerwca 2016

ARka no.3 - wiosenne aktualizacje

Witajcie :)

*Post piszę w dość sporym wzburzeniu, gdyż złośliwość mego laptopa jest zatrważająca :P

Ledwie na chwilę się rozstaliśmy, a wiosna zdążyła rozkwitnąć na dobre. Chyba właśnie za to najbardziej ją lubię - nigdy nie zapomina o elemencie zaskoczenia. A także rozleniwienia, ale to już chyba najlepiej widać po mnie ;)

Nie mam najmniejszej ochoty znowu pisać o szkole, więc tylko życzę wszystkim powodzenia w tej samej końcówce gorącego okresu poprawiania ocen i prób "zrobienia czegoś z niczego" :P NA pocieszenie dodam tylko, że w tym roku to nie mój problem :* Przeskoczywszy próg olimpijski o włos, jestem już przyjęta do nowej klasy i aktualnie zaczynam poznawać środowisko, w którym mam nadzieję przetrwać następne kilka lat. Jak wiecie, konieczność dokonania wyboru była dla mnie koszmarem, ale w końcu zdecydowałam się na historię, wiedzę o społeczeństwie i geografię (polski NA PEWNO rozszerzę sobie sama :D). I mam wrażenie, że nie mogę się doczekać!

W kolekcji natomiast od pewnego grubszego zakupu (więcej już za chwilę), żadnych większych zmian nie widać. W związku z zakupem sporej ilości suchych pasteli (okazja - grzech nie brać!) planuję natomiast nabycie kilku Classiców do malowania. Za to dzięki pogodzie sesji nie brak.

Wiosna to dla mnie jak zwykle także czas wyjazdów i podróży. W tym roku aż dwóch. Pierwszą z nich był jednodniowy, ale bardzo intensywny wypad do Wrocławia. To miasto zyskuje z każdym przyjazdem.




Moja miłość do Ostrowa Tumskiego jest właśnie w fazie rozkwitu ^^


Nie obyło się oczywiście bez odwiedzin u manatów.

Ledwie rozpakowałam walizki, nadszedł czas na ten dłużej oczekiwany z dwóch wyjazdów. Tym razem wywiało mnie do Pragi.







To miasto pełne detali i drobnych przyjemności dla oczu, które podczas zwiedzania należy mieć szczególnie szeroko otwarte. Mimo ogromnych tłumów w ścisłym centrum, można także znaleźć dość sporo spokojnych i ciekawych zakątków. Zainteresowanym na pewno spodobają się muzea Muchy i Kafki. Osobiście szczególnie doceniam praskie katolickie i żydowskie cmentarze.

Wracając do spraw bliższych modelarstwu... Jakiś czas temu swe od dawna przygotowane miejsce zajęła trzecia ARka w moich zbiorach. To Nazeer, ogier arabski autorstwa Brigitte Eberl, malowany przez niezastąpioną Metalfish (koniecznie odwiedźcie bloga, na którym wraz z innymi artystkami radzą, jak malować i nie tylko ;) - http://zjemymodel.weebly.com/)



Każde spojrzenie na ten niezwykły model pozwala odkryć niezauważone dotąd szczegóły. Eberl jak zwykle  wykonała niesamowitą robotę. Ogromne znaczenie ma też olbrzymia praca wykonany przez Metalfish przy preppingu. Piękna, bardzo harmonijna ogiera budowa zachwyciłaby na pewno niejednego sędziego pokazowego. Od urodziwej, bardzo typowej głowy o wyraźnym szczupaczym profilu, niesamowicie realistycznych oczach, ruchliwych uszach przez proporcjonalną kłodę aż do świetnych, praktycznie pozbawionych wad budowy nóg - wszystko jest na 10+ punktów. Rysunek mięśniowy zachwyca - zaznaczone są nawet drobne ścięgna, dzięki czemu często zaniedbywane okolice kończyn, szyi czy nawet brzucha wyglądają niezwykle naturalnie. Wielkiego uroku dodają bujna  grzywa i ogon, rzeźbione właściwie włosek po włosku, a także niesforna grzywka rozsypująca się na czole ogiera. Jednak prawdziwymi arcydziełami wśród detali fałdek i fałdeczek są chrapy - najpiękniejsze, jakie miałam okazję oglądać w skali mniejszej niż 1:1. Wrażenie robią też kopyta, bardzo dokładnie rzeźbione z każdej możliwej strony. Zadbano także o kasztany i puzdro.


Myśląc o zakupie ARki, zawsze marzyłam o koniu arabskim w pozycji pokazowej. Nazeer jest właśnie długo wyczekiwanym spełnieniem tych zamiarów. Względnie statyczna poza pozwala na jeszcze lepsze zaprezentowanie cech charakterystycznych dla rasy. Pozorny bezruch przełamują postawione  uszy, a także gęsta, opadająca na oczy grzywa. W dodatku doskonałość rzeźby pokazuje także rysunek  mięśniowy. Budową i typem Nazeer może przypominać konia arabskiego w bardziej polskim typie - inaczej niż na przykład ten ze Stone Horses.


Malowanie to temat na osobny poemat pochwalny. Cieniowanie przebiło wszystkie moje oczekiwania, nie pozostawiając w pozornie jednolitej skarogniadej maści miejsca na nudę. Mistrzowsko dobrane odcienie rozjaśnień i przyciemnień tworzą niezwykłą głębię maści, którą trudno uchwycić w opisie lub nawet zdjęciach. Równie ważne są detale. Czy nie zdarza Wam się czasami "czuć na sobie wzroku swoich modeli"? Wśród ponad 300 par oczu spoglądających z moich półek chyba najmocniej pada spojrzenie arabskich oczu Nazeera. Metalfish udała się niezwykle sztuka uchwycenia w nich tej szczególnej intensywności, którą znają wszyscy koniarze. Ogromem detali zaskakują także kopyta i uszy.



Zalety można by wymieniać jeszcze kilka następnych notek, czego zapewne nie omieszkam w najbliższym czasie zrobić :P Wszystkie one tworzą idealne w swym realizmie odwzorowanie magii końskiego piękna. A przecież właśnie o to w całym naszym modelarstwie chodzi. O uchwycenie tego szczególnego "czegoś" połączone z oddaniem rzeczywistości. Nazeer doskonale wpisuje się w ten ideał.Uważam, że był warty każdej wydanej na niego złotówki.



To wszystko na dzisiaj. Czas na mnie - sporo pisania czeka.
Miłego lata życzę :)
M

9 kwietnia 2016

Zimowa stokrotka + bonus dla chętnych

Dzień dobry wszystkim :)

Nie wiem czy wiecie, ile potrafi zmienić się w zaledwie dwa miesiące...

Po pierwsze - szablon ( jeszcze raz dziękuję  niezastąpionej Miki


Po drugie i następne ...

W moim ostatnim poście pisałam o czekających mnie na początku marca konkursach kuratoryjnych. Otóż po naprawdę wielu turbulencjach, kłótniach, odwołaniach (tak jak w zeszłym roku brakowało mi jednego punktu do wymaganego progu) udało się - mam upragniony tytuł laureata! Muszę przyznać, że jestem niesamowicie szczęśliwa. Myślę, że to najlepszy dowód, że mimo przeciwności nigdy, przenigdy nie należy się poddawać :) Oprócz tego start w tegorocznych finałach przyniósł jeszcze kompletnie inną, pozytywną niespodziankę... Do wszystkich wahających się nad wzięciem  udziału w olimpiadach - warto :)

Tymczasem mogę powiedzieć, że w szkole, mimo szybko zbliżających się egzaminów, mam względny luz. Póki co moim głównym zajęciem jest odsypianie ostatnich ciężkich miesięcy, ale myślę, że już niedługo powinnam skończyć ten mozolny proces i zacząć normalnie funkcjonować ( czyli więcej pisać).

W kwestii kolekcji niestety nadal zastój - zarówno jeśli chodzi o nowe nabytki, jak i modelowe sesje. Ale to też powinno się niedługo zmienić.
W najbliższym czasie postaram się też nadrobić trochę Wasze blogi, no i oczywiście lepiej poznać nowych obywateli blogosfery ^^

Co do zmian dotykających moją skromną osobę  - mając ostatnio uświadomiłam sobie, jak bardzo różni się zeszłoroczna Malia od dzisiejszej. Jestem ciekawa, czy Wy też macie takie wrażenie?

Aha, jeszcze w ramach ogłoszenia - szukam osób słuchających nałogowo Aerosmith! Proszę się natychmiast ujawnić, bo póki co mam wrażenie, że jestem jedyna :P

Tymczasem przejdźmy już może do zasadniczego tematu dzisiejszego posta, zwłaszcza że jego główna bohaterka dość długo naczekała się na oficjalne przedstawienie światu. Oto Daisy - custom mojego autorstwa!





Po...


... ale  i przed


Daisy to owoc mojej pierwszej walki z suchymi pastelami - walki mozolnej i trudnej, prowadzonej trochę w stylu partyzanckim. Ale zanim o samym procesie malowania i jego wyniku, skupmy się choć na chwilę na wybranej przeze mnie ofierze - bułanej klaczy Quarter Horse firmy Breyer. Jest to mold w skali Classic (1:12), autorstwa zapewne dobrze Wam znanej Kathleen Moody.



Sama rzeźba moim zdaniem laika nie jest obarczona żadnymi szczególnie rażącymi wadami anatomicznymi. Prezentuje konia w lżejszym typie - w porównaniu z Cześkiem mięśnie klaczki nie robią  piorunującego wrażenia, chociaż zostały zaznaczone w takich miejscach jak okolice szyi, zad i łopatki. Osobiście wydaje mi się, że te miejsca rzeźbiarka mogłabym jeszcze dopracować, dokładając do tego lekkie poprawki przednich części nóg, uszu i dołu głowy (widać tam też , ale mimo wszystko całość wygląda nieźle. Bardzo podoba mi się za to krótka grzywa quarterki, nisko osadzony ogon i typowość mocnych nóg. Poza tym ma dopracowane części, o które mało kto w modelarstwie dba - brzuch i podogonie. Miłym akcentem jest także obecność strzałek pod wszystkimi kopytami. Kasztany musiałam już domalować sama...


Na bardzo duży plus można zaliczyć pozę figurki - spokojny harmonijny, typowo westernowy stęp. Łatwo wyobrazić sobie klacz niespiesznym, ale pełnym gracji ruchem przemierzającą padok, jadącą pod jeźdźcem niedawno zarażonym pasją do westa, lub rozluźniającą się przed zawodami.

Co do malowania...


Jak wspomniałam we wstępie, na zdjęciach widzicie moją pierwszą próbę malowania z użycie suchego pigmentu (sproszkowane suche pastele, fiksatywa itd.). Natchniona przez dziewczyny z forum i jednocześnie moje wzory jeśli chodzi o modelarstwo twórcze. Tak więc, pewnego wakacyjnego jeszcze dnia,  pełna entuzjazmu i nadziei, zabrałam się do pracy.

Aż dziwne, jak szybko cały świat wokół nas może przybrać kompletnie inne niż zazwyczaj barwy! Już po pierwszej godzinie malowania moje życie obróciło się  w żółcienie i brązy, gdzieniegdzie przetykane pomarańczem. Ta sama przypadłość dotknęła stół, ławkę i całe otoczenie. A później pojawiły się zacieki. Potem jeszcze trochę zacieków. I gdy już wszystko wokół ciekło, los stwierdził że teraz może być już tylko lepiej :P


Abstrachując od poczynionych przeze mnie szkód, jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się trochę porozwijać swoje ubogie zdolności manulane (już robię plany na przyszły rok). Czy Stokrotka zyskała, czy straciła na przejściu przez moje łapy? To już ocenicie sami :)


Nawiązując do drugiej części tytułu - dla szczególnie wytrwałych masochistów-niedobitków mam jeszcze jedną niespodziankę. Oto następny fragment mojej radosnej twórczości, kolejna stworzona dla krwiożerczej polonistki "esejowatości". Chyba nigdy jeszcze nie pisałam niczego aż tak długo. Ale, już po półtora roku jest z nami - mój kolejny esej.

Trudna miłość
Z okien mojego pokoju bardzo dobrze widać całą sąsiednią aleję.  Pobieżny wzrok  niezaangażowanego obserwatora nie zauważy tu nic nadzwyczajnego – ot, skupisko popularnych w tej dzielnicy małych domków stojące przy  wymagającym pozimowego remontu bruku oświetlonym anemicznymi latarniami. Uliczka jest wąska, ślepa i monotonnie prosta. Jednak ja  kolejną już wieczorną godzinę spoglądam w jej stronę,  zupełnie jakby poza tym niewyróżniającym się fragmentem ciemności  nie było innego, ciekawszego świata. Stłamszony przez okrutne serce mózg znów każe bezwolnym oczom szukać czegoś, na czym mogłyby beznamiętnie zawisnąć. Późna pora nie wróży jednak sukcesu. Moje ciało ma już ochotę przeciągle ziewnąć, dając upust nudzie, gdy nagle jest! Ruch jaśniejszego fragmentu ciemności w podcieniach jednej z  drewnianych kanadyjek przyciąga moją uwagę. Podążając za nim wzrokiem, już po chwili widzę znajomego kota w jego pełnej, łaciatej okazałości.
Nie ma chyba na świecie osoby, która choćby raz w życiu nie miała do czynienia z indywiduum tak specyficznym jak kot. Drogi naszych dwóch gatunków krzyżują się właściwie od  samego zarania dziejów – według naukowców pierwsze kocio-ludzkie rodziny zaczęły powstawać około 9500 lat temu. Od tego czasu drapanie kocich wąsów po policzku zostało stałym elementem ludzkiej codzienności . Tym samym mruczki zapewniły sobie też poczesne miejsce w bardziej duchowych sferach naszego świata. Od wieków bywały pupilami bogów od gorącego Egiptu aż pod mroźną Skandynawię. Szczególnie upodobawszy sobie podawanie się za postać wszelkich bogiń płodności, budziły mir i szacunek w społeczeństwie pokornych wyznawców. Za zabicie starożytnego mau groziła nawet kara śmierci. Wśród potomków dzisiejszych Skandynawów, wierzących w mitologię nordycką, pozbawienie życia czarnego kota – wysłannika patronki spraw miłosnych, Freyi -  również było karalne. Wyraźnym dowodem szacunku, jakim dawni ludzie otaczali koty,  jest także postawa największego proroka islamu – Mahometa.  Ten pełen charyzmy, potężny przywódca mówił ponoć, że „… wolałby odciąć rękaw ze śpiącym kotem, niż go obudzić…”1.
Dopiero w późniejszym średniowieczu mruczki straciły dawniejszą  estymę, będąc uważanymi za pomocników czarownic. Myślę , że takie konotacje mogły być związane z aurą tajemniczości, bez której żadne kocisko nie wyruszy na spotkanie nowego dnia.
Wszak z czym najbardziej kojarzą nam się koty? Czyż nie jest to niezależność,  sławetna umiejętność chodzenia własnymi ścieżkami, czasami wręcz ciągłe kocie „stawianie na swoim”? Ta ostatnia cecha sprawia, że spora część właścicieli mruczków przyznaje, iż  życie z ulubieńcami może być uciążliwe i pełne drobnych międzygatunkowych sporów. Mimo to wszyscy zgodnie przyznają, że życie bez niesfornych podopiecznych byłoby szare i nieciekawe. Pogląd ten promują również pisarze.
Jednym z moich ulubionych kocich tekstów jest wiersz Julii Hartwig „Kot Maurycy”. Przedstawiony w tekście czworonogi indywidualista „… nie schlebia nikomu i jest nieugięty w swoich chęciach..”2.  Nie jest łatwym współlokatorem, wprowadza w domu nieporządek, „… wskakuje na stół…”, przeszkadza swym ludziom w posiłkach. Być może, czytając o wybrykach kocura, zaczniemy zastanawiać się, za co właściwie jest on przez swych właścicieli tak kochany? Odpowiedź na to pytanie jest prosta, acz niejednoznaczna. Zna ją każdy, kto kiedykolwiek zaznał oksymoronicznego wręcz uczucia miłości naznaczonej trudnościami.
Cóż ma na przykład zrobić człowiek bez pamięci zakochany, gdy obiekt westchnień, biorąc jakby przykład z  literackiego Maurycego, „… obojętny jest na nakazy i pieszczoty…”? Liczne przykłady z życia codziennego, a także literatury, pokazują nam, że nie da się zmusić nikogo do kochania. W beznadziejnej sytuacji miłości nieodwzajemnionej nie pomoże  wrażliwość Petrarki, szalone oddanie dzikiego Bohuna, ani piękno greckiej Kalipso. Większość więźniów takiego niespełnionego uczucia w końcu poddaje się, szukając nowego obiektu westchnień  lub zamykając się w samym sobie. Część jednak na zawsze pozostaje niewolnikami okrutnego serca.
Jeszcze więcej wątpliwości może budzić pozornie pozytywny brak odrzucenia. Modny ostatnio na psychologicznych salonach problem miłości toksycznej znany był już od wieków. Jak inaczej można wszak określić relację łączącą sławnych już bohaterów „Lalki”  Bolesława Prusa – Izabelę Łęcką i Stanisława Wokulskiego. Uczucie bohaterów zamiast wzmacniać i pomagać im wspólnie walczyć z prozą życia, wprowadza w ich świat zamęt i zniszczenie. Piękna Izabela od czasu pamiętnego spektaklu w teatrze  jest dla Wokulskiego głównym sensem życia, czynnikiem nadającym mu kierunek i głównym motorem działania. Dopiero po latach oddany mężczyzna zaczyna zauważać egoizm i oziębłość ukochanej. Jednak jest już za późno na wyrwanie się z objęć toksycznej miłości.
Przyjmijmy jednak, że znajdujemy na swej drodze miły i co więcej  przychylny   nam obiekt,  który moglibyśmy obdarzyć miłością. Czy mamy wtedy gwarancję trwania w miłosnej idylli do końca wspólnych dni? Niestety, disneyowska wizja szczęśliwych zakończeń nie zawsze sprawdza się w prozie życia. Wbrew powszechnemu wśród optymistów mniemaniu istnieją przeszkody nie do pokonania nawet przez kochanków.
Spójrzmy chociażby na przesławnych werończyków – Romea i Julię. Mimo siły łączącego młodych uczucia otaczające ich nieprzyjazne środowisko doprowadza młodych kochanków do ostateczności – odebrania sobie życia.
Dobrze – powiemy – ale wszak to wszystko zdarzyło się tak wiele wieków temu! Teraz – stwierdzimy – to nie byłoby możliwe. Przecież chronią nas normy społeczne i prawne, powszechna tolerancja i niezależność jednostki!   Jednak czy ta pewność jest aby uzasadniona? Jakie jest więc rozwiązanie problemów islamskich, hinduskich czy nawet europejskich  kobiet zakochanych w niewłaściwych mężczyznach? Co mamy doradzić młodzieńcom, nieakceptowanym przez pozbawioną skrupułów rodzinę wybranki? Co powiedzieć szykanowanym nawet w naszym pozornie liberalnym środowisku osobom o odmiennej orientacji seksualnej? Czyż wolno nam, postronnym widzom, sądzić o wartości uczucia będącego wyłączną własnością określonej dwójki osób?
Zagrożeniem dla łatwości osiągnięcie miłosnego szczęścia  bywają jednak nie tylko ludzie. W jednej z najbardziej przejmujących książek Doroty Terakowskiej, „Poczwarce”, opisano trudną relację Ewy – matki-perfekcjonistki i Myszki, córki chorej na zespół Downa. Przerażona z początku Ewa stopniowo  uczy się przezwyciężyć swoją niechęć do rozczarowującej według powszechnej opinii córki. Macierzyńska miłość nie przychodzi od razu. Kobieta dojrzewa do niej bardzo powoli, jednocześnie oswajając się z obecną w domu chorobą i związanymi z tym zmianami. Nie da się wszystkiego zaplanować. Ta zasada dotyczy także spraw związanych z wszelkimi związkami między ludźmi.
Takie przykłady czynników mogących można mnożyć w nieskończoność. Można więc zapytać – czy warto w ogóle się zakochiwać, skoro tak wiele znaków na niebie i ziemi każe nam przewidywać z dość dużym prawdopodobieństwem przykry koniec naszych działań?

Miłość jest uczuciem wymagającym. Sądzę, że niektórym z nas może wydawać się aż nazbyt trudna. Ci niektórzy, wyobrażając sobie przykry koniec, wolą zapobiegawczo odejść. [i]Inni, słysząc o ranach zadanych mieczem kochania lub widząc własne blizny z przeszłości stwierdzają, że lepiej od uczuciowego potwora trzymać się z daleka. Nadal nie potrafię sobie wyobrazić pustki ich życia. Może gdyby moja wyobraźnia była lepsza, dzisiejszą noc spędziłabym w miejscu przyjemniejszym niż twardy, chłodny parapet? Jednak co stałoby się co stałoby się wtedy z niesfornym Kotem Maurycym  i innymi pozornie tylko uprzykrzającymi życie właścicieli mruczkami? Wszak z kotami jak z ludźmi –  lubią grać nam na nerwach i systematycznie wywracać świat do góry nogami. Mimo to serca pokoleń nieszczęśników nadal podają swoim Maurycym „… najlepsze kąski i pozwalają spać na swoich łóżkach…”.  Jak trafnie podsumowuje swój utwór Julia Hartwig „… wielka jest w nas potrzeba kochania…”. 


1 www.encyklopediafantastyki.pl – pojęcie kot
2 Julia Hartwig „Kot Maurycy” – dostęp wiersze.doktorzy.pl


Póki co z mojej strony to wszystko :)
Pozdrawiam szalenie i do miłego napisania
M




30 stycznia 2016

One Shot & rajd po półkach ^^

Dzień dobry!

Mam nadzieję, że zgodnie z moim życzeniem początek roku okazał się dla Was szczęśliwy. Ja niestety znowu zrobiłam długą przerwę w pisaniu - trochę z winy otoczenia, trochę z własnej. Ostatni miesiąc był dla mnie bardzo pracowity - aktualnie jestem w finałach trzech konkursów kuratoryjnych ( historia, polski, angielski - human 100 % :)). No i egzaminy, egzaminy i jeszcze raz egzaminy!

Poza tym właśnie kończę ferie - ale jak widać to wcale nie świadczy o większej ilości wolnego czasu!
Jedną z głównych zalet mojego Krakowa jest mnogość kin studyjnych, które coraz częściej odwiedzam. Resztę czasu poświęcam książkom i muzyce ( moje ostatnie odkrycia - Jo Nesbo i Aerosmith).  To wszystko oczywiście dopiero po nartach ^^.