30 marca 2014

Kayla i trochę Paryża

Witam!
Jest cudownie! Wiosna w pełni!  Nawet moja zimowa kurtka się zepsuła :P W szkole też wszyscy weselsi niż zwykle.Tylko zmiana czasu skutecznie psuje mi humor. Niestety, czeka mnie napisanie ok. 20 stron na dwa konkursy :/ Ale wezmę je sobie do ogrodu. I może nawet sesyjkę zrobię?

Obiecałam Capricorn kilka zdjęć i opis  Paryża. Cóż mogę powiedzieć? Dużo nie zwiedziłam, bo to tylko trzy dni. Na szczęście z pokoju widziałam panoramę całego miasta. Wieża Eiffla jakoś mnie nie ujęła, choć w nocy jest całkiem ładna.Notre Dame jest cudowne i jednocześnie potwornie wielkie. Montmartre jest  po prostu brudne, choć pod Sacre Coeur było bardzo ładnie, a w dodatku pod samym budynkiem grano na skrzypcach i harfie My Heart Will Go On ( potem zmieniono utwór na bardziej skoczny, co mi odpowiadało, choć trzeba przyznać,ze muzyka z Titanica dawała świetny nastrój). Właściwie to chyba właśnie Sacre Coeur najbardziej mi się podobało.Za to Champs - Elysses było zbyt napuszone. Louvr jest cudowny (Grecja <3), ale na zwiedzenie wszystkiego potrzeba przynajmniej tygodnia.Udało mi się zakupić ogiera Shire Papo, breloczek Safari Ltd, płytę Charliego Parkera oraz wziąć katalog Papo. Kończę ględzenie, niech zdjęcia mówią same za siebie (gdy będę uzupełniać galerię, wstawię więcej, lecz nie obiecuję, że stanie się to prędko).

 Sacre Coeur




Artemida

Ale przechodzę do głównego tematu. Dziś chciałabym przedstawić Wam Kaylę, następną orkę z  Orlando. Równocześnie pragnę przybliżyć problem odrzucania młodych. Niestety, zdarza się to u różnych zwierząt trzymanych w niewoli, lecz także na wolności, choć sporadycznie. Łapiąc zwierzę, musimy liczyć się z tym, że jego psychika może się zmienić (np.gdyby  Tilikum był wolny, prawdopodobnie nawet nie przyszłoby mu do głowy zabicie człowieka). U orek w niewoli również zdarzają się matki odrzucające swoje dzieci. Przykładem jest właśnie Kayla.

Podstawowe informacje:
Płeć : samica
Rodzice: Kenau*, Orky II*
Data urodzenia: 26.11.88r.
Miejsce urodzenia: Seaworld San Antonio
Miejsce przebywania: Seaworld Orlando
Znaczenie imienia : po hebrajsku"wieniec laurowy"

Kayla to pierwsza orka urodzona w Seaworld San Antonio (Teksas). Jej ojciec odszedł dwa miesiące przed jej narodzeniem. W 1991 roku Kayla została przeniesiona do Seaworld Orlando, a potem do zamkniętego obecnie Seaworld Aurora (Ohio). Razem z nią przybyła tam druga samica, Katerina*. Potem dołączyła Winnie*. Po kilku latach Kayla i Winnie* wyjechały do San Antonio, gdzie zapoznały Haidę II*. Po ich śmierci  Kayla stała się samicą dominującą. Niedługo po tym zaszła w ciążę z Keetem i 9.10.05 urodziła córkę Halyn*. Niestety odrzuciła malucha (Halyn* była sztucznie karmiona przez personel mlekiem pobieranym od matki i czule wychowywana przez ojca. Matkowała jej stara samica butlonosa). Nie wiadomo, dlaczego tak się stało. Kenau* była przecież dla Kayli bardzo dobrą matką. Możliwe, że nie była jeszcze gotowa, lub z dzieckiem było coś nie tak. Halyn* poradziła sobie z przeciwnościami, jednak odeszła 3 lata później. Ponownie ciężarną Kaylę przeniesiono do Orlando, gdzie od doświadczonych samic miała się nauczyć opieki nad dzieckiem. Niestety, szybko poroniła. Dziś nadal mieszka na Florydzie. Jest miła i przyjazna dla trenerów oraz innych orek. Jest bardzo inteligentna i często występuje w pokazach. Najczęściej widzi się ją z Truą, jednak świetnie dogaduje się z całym stadem. Kayla jest w programie hodowlanym Seaworld, były próby inseminacji samicy.

* przy imieniu, oznacza, że dana orka nie żyje

Płetwa grzbietowa Kayli jest przechylona na lewo. Obie plamki oczne są długie i dość wąskie. Z przodu mają dłuższe "odnogi". Prawa plamka ma również kilka czarnych "piegów". Po prawej stronie pyska widać następny "pieg".Kayla jest dość smukła, czym różni się od Katiny.







Źródła:
zdjecia - orcahome.de
info- własne, orcapod.wikia, orcinus-orca.pl
filmik -mój, klipy użyte za pozwoleniem właścicieli
Biorę udział w Candy na blogu http://schleichd.blogspot.com/.

Miłej niedzieli!
M

21 marca 2014

r.II - Wiosna i epidemia

Bonjour a tous!
Na początek szkic Lady Helen of Lunae, głównej bohaterki rozdziału, który ostatnio publikowałam - ma jakiś błąd z ułożeniem rąk i może nie jest tak piękna, jakbym chciała, ale ma "to coś" w oczach. Osobiście z wyglądu przypomina mi cesarzową Sisi.

A propos dzisiejszego, niezwykłego dnia (myślę raczej o przybyciu tak ważnej osobistości jak wiosna, niż dniu wagarowicza):
"Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi
Wcześniej niż oczekiwałem przyszły te cieplejsze dni
Zdjąłem z niej zmoknięte palto, posadziłem vis a vis
Zapachniało, zajaśniało, wiosna, ach to ty!"
- M.Grechuta
Dokładnie to czułam siedząc w klasie i patrząc na promienie słońca wpadające do sali; każdemu odechciałoby się uczyć przy tej pogodzie - i pomyśleć tylko, że Malia w tym samym czasie zwiedzała Luwr (wg. mnie jedno z piękniejszych miejsc na ziemi, gdzie NA PEWNO kiedyś pojadę)!

A teraz ten drugi człon tytułu... Epidemia; proszę się nie przejmować tym mrożącym krew w żyłach słowem, gdyż owa tragedia mogła uchodzić za news jakieś 11 stuleci temu!
Ostatni rozdział - na prośbę Capricorn: http://deterrasomnia.blogspot.com/2014/02/rozdzia-i-rozstrzygniecie.html#comment-form

Rozdział II
Aby dojść do źródła musisz iść pod prąd.
S.J. Lec
I
Mrok osnuł jaskinię. Jej ściany były poszarpane, stalagmity przybierały kształty fantastycznych istot, zagradzając drogę. Pajęczyny rozpostarte na wilgotnych stalagnatach sprawiały wyjątkowo ponure wrażenie.
Kobieta jednak szła bez wahania, znając każde zagłębienie granitowej skały. Jej drogę oświetlała jasna kula światła, unosząca się w lodowatym powietrzu. Wędrowniczka dotarła do potężnej groty, pośrodku której znajdowało się jezioro o czarnych wodach. Pochyliła się nad nim. Jej oczy jaśniały nieziemskim światłem, gdy wypowiadała słowa w starożytnej mowie.
Powierzchnia wody poruszyła się ukazując dobrze ufortyfikowany na skale zamek - Camelot. Czarownica uśmiechnęła się cierpko.
- Za upokorzenie, którego doznałam, za mękę, wszystkie twe zbrodnie i przelaną krew niewinnych ludzi znających magię - szepnęła cichym, złowrogim głosem.
Wyjęła spośród fałd sukni sztylet i ostrzem dotknęła wody.
- Oto twe osiągnięcia Utherze, teraz pora, aby zapłacił za nie twój lud.
Szept przerodził się w krzyk, na powierzchni wody zamigotały wszystkie barwy, woda spiętrzyła się, a później wszystko zamarło. Czarownica widziała jedynie swoje odbicie, niską kobietę o cudnych, groźnie błyszczących oczach i czarnych włosach.
Jej głos zabrzmiał w całej jaskini i wszystkich tunelach tysiącami ech.
II
Merlin ziewnął i przeciągnął się w łóżku. Po raz pierwszy od wielu dni nie został przebudzony przez Gajusza wraz ze wschodem słońca, więc w normalnych warunkach ucieszyłby się. Jednak cisza nie dawała mu spokoju. Wszedł do głównego pokoju.
Medyk stał obrócony do niego plecami. Oglądał coś leżącego na ziemi, czego Merlin nie był w stanie dostrzec.
- Co się dzieje Gajuszu? - zapytał
Podszedł do nauczyciela i pochylił się nad białym materiałem przykrywającym jakąś postać. Zerwał je szybkim ruchem i jeszcze prędzej odwrócił wzrok. Mężczyzna miał zielonkawą twarz, a na policzku paskudną narośl.
- Co to za choroba? - zapytał wstrząśnięty Merlin.
Gajusz mówił powoli, starannie dobierając słowa.
- Jeszcze nie wiem, ale nie mogę wzbudzać w mieście paniki. Dziwna epidemia. - dotknął delikatnie czoła, później klatki piersiowej mężczyzny - Udusił się, mimo iż nie widzę, aby cokolwiek tamowało jego drogi oddechowe. Ta narośl jest zastanawiająca.
- Myślisz, że to może być skutek zaklęć?
- Niewykluczone. Wielu czarodziei chce się zemścić na Utherze.
- Dlaczego przez tych niewinnych ludzi? Czym oni zawinili?
- Merlinie, są ludzi dla których cel liczy się bardziej, niż droga do niego.
Medyk przebiegł smutnym wzrokiem po twarzy zmarłego i łagodnym ruchem zakrył jego oblicze rąbkiem materiału.
*
Chłopak z pochodnią w dłoni stał na krawędzi półki skalnej, tuż nad przepaścią schodzącą niemal pionowo kilkaset metrów w głąb jaskini. W głębi jego oczu czaił się smutek.
- Kilggarah! - krzyknął
Smok jak zawsze pozwolił na siebie czekać, i nagle masy nieruchomego powietrza poruszyły się uderzając w skały, a zza granitowego garbu wyłonił się pożar jaskrawych zórz, od złota po przeróżne odcienie czerwieni odbijających się w jego łuskach.
- Witaj młody czarodzieju! - potężny głos wypełnił jaskinię aż po sklepienie.
- Mówiłeś mi ostatnio, że stanie się coś niezwykłego. Obecnie epidemia zaczyna pochłaniać coraz więcej ludzi. Nie wiem, co mam robić. - smok usłyszał rozpacz w głosie, ale w oczach dostrzegał determinację, nietypową dla kilkunastoletniego chłopca -  Doradzisz mi, co mam zrobić?
Wypłynął z niego potok słów, który smok przerwał westchnąwszy tak głośno, że skały zadygotały.
- Powiadasz, że nie jesteś w stanie poradzić sobie z jedną epidemią?
Potężny głos, był niemal drwiący.
- Proszę o radę, nie o drwiny.
- Potężny czarodziej, ma zwyczaj dzielenia się ze mną każdym swoim kłopotem.
- Jesteś wielkim smokiem. Pewnie, co tam setki ludzi ginących w górze, przecież oni i tak nie zrozumieją nawet skąd wzięła się ta epidemia, więc spokojnie mogą umrzeć. Po co miałbyś zdradzać młodemu czarodziejowi przydatną metodę do ocalenia ich... - Merlin naśladował potężny głos Kilgharry.
- Zamilcz!
Smok uniósł głowę, oburzony, złowrogi, jednak Merlin brnął dalej.
- Nie, musisz zrozumieć, że nie posiadam wiedzy, aby pomóc im wszystkim- całemu miastu, a moja moc nic nie jest warta bez znajomości zaklęć.
Złoty smok, mimo ciężkich słów zdobył się na spokój.
- Czarodzieju, jeśli chcesz poznać rzekę nie wystarczy znać jej końca. Odpowiedzi na pytania szukaj u źródła.
- Czy powiesz jaśniej, o co Ci chodzi?
- Nie, przecież wiesz, że jestem smokiem, a smoki kochają zagadki.
Kilgharrah uśmiechnął się w swój nietypowy sposób i machnął parą ogromnych złotych skrzydeł, co omal nie przewróciło Merlina.
- Masz jeszcze jakieś pytania? Bo dla mnie ważniejsza od twoich dylematów jest popołudniowa drzemka.
Chłopak zacisnął pięści, ale nic nie powiedział.
*
Merlin patrzył przygaszonym wzrokiem na cztery ciała leżące na posadzce; epidemia zbierała coraz obfitsze żniwo, a on nie mógł odgadnąć o co chodziło najpotężniejszemu ze smoków i gryzł się z przytłaczającym poczuciem winy; nic nie mógł zrobić. Z rozmyślań wyrwał go głos Gajusza.
- Wszyscy zginęli w ten sam sposób.
Powiedział szczegółowo badając zmarłych.
Drzwi otworzyły się z głośnym hukiem i do pokoju wkroczył Uther wraz z Arturem. Oboje byli oficjalnie ubrani, jak przed ważnym przemówieniem, na ich twarzach malowała się troska.
- Gajuszu, czy są kolejne ofiary śmiertelne?
- Dzisiaj skonały cztery osoby, a kto wie, ile ludzi dogorywa we własnych chatach?
Uther ukrył twarz w dłoniach, ale jego głos był nadzwyczaj opanowany, gdy zaczął mówić.
- Jesteś medykiem, wyjaśnij, dlaczego dotknęła nas ta klęska. Czy popełniliśmy jakiś błąd?
- Ta choroba, nie jest naturalna. Jej przyczyną jest potężna, starożytna magia.
Oczy króla błysnęły złowieszczo w świetle kaganka.
- Tak właśnie myślałem. Całe zło świata jest zakorzenione w magii. Jakie masz dowody, na to co powiedziałeś?
- Cała medycyna, którą studiowałem przez wiele lat jest bezsilna wobec tej choroby. Nie mam więcej dowodów, ale spróbuję dowieść mych śmiałych słów.
Król pochylił się nad jednym z chorych. Odór ciągnący od ciała był tak okropny, że władca cofnął się o krok. Podniósł swe ciemne, przenikliwe oczy na Gajusza.
- Czy podejrzewasz, kto mógł to zrobić?
Merlin rzadko widział, jak jego opiekun splata ręce na klatce piersiowej; już potrafił odczytać, że w takich momentach Gajusz czuł się zakłopotany.
- Nie chcę być sędzią, gdy nie mam dowodów, ale powiem, co myślę, Panie. Najbardziej pragnie zemścić się na tobie Nimue.
- Ta błękitnooka wiedźma! Dziękuję Gajuszu, jesteś wspaniałym medykiem i doradcą.
Monarcha wyszedł majestatycznym krokiem z komnaty, a Artur jeszcze raz spojrzał na powykrzywiane cierpieniem twarze.
- Gajuszu, proszę zrób wszystko, co w twojej mocy, by ocalić miasto. Mój ojciec podejmie drastyczne środki, dopiero, gdy coś zagrozi górnemu miastu i cytadeli. Osobiście zająłbym się tym już teraz.
Medyk wiedział, że nic nie może zrobić, ale ukłonił się niżej niż wymagała tego etykieta poruszony troską Artura.
- Postaram się, Panie.
- Dziękuję.
Wyszedł z komnaty, a Merlin uważnie przyglądnął się Gajuszowi.
- Uczyłeś mnie, że czary mogą zdziałać dobro lub zło. Jeśli jakaś tam Nimue zabija magią, ja mogę nią leczyć.
Starzec pokręcił głową.
- Merlinie, Nimue jest strażniczką starożytnej magii, jeśli zrobisz sobie z niej wroga, nie pożyjesz na tyle długo, aby wypełnić twe przeznaczenie.
- A jeśli Camelot upadnie, to na nic się nie zda jego król! Poza tym mam siedzieć ze złożonymi rękami?
- Musi być inny sposób. A na razie nawet nie próbuj zwalczyć magii Nimueach, bo źle się to skończy!
Uczeń nic nie powiedział, ale Gajusz przysiągłby, że dostrzegł w jego oczach niebezpieczne ogniki.
III
Gwen jednym ruchem odsłoniła strzępek tkaniny o nieokreślonym kolorze, który w dawnych czasach mógł uchodzić za turkusowy. Do pokoju wtargnęły promienie słońca. Dziewczyna zakręciła się szukając czegoś w pokoju.
Mężczyzna w średnim wieku podniósł się z wąskiego łóżka i uśmiechnął się patrząc na nią.
- Dzień dobry, córeczko! - oznajmił ciepło.
Obróciła głowę, jej twarz miała pogodny wyraz.
- Och tato, musisz już wstać!
Jej nie rozczesane, rudawe loki wiły się dookoła twarzy, rysy były łagodne, miała na sobie zwiewną sukienkę a w rękach trzymała ogromny bukiet kwiatów polnych. Gdy szła, jej stopy zdawały się nie dotykać ziemi, przez co przypomniała bardziej driadę, czy rusałkę niż zwyczajną kobietę.
On usiadł na brzegu łóżka i obiegł wzrokiem swoje bardzo ubogo urządzone pomieszczenie. Niegdyś jego ród posiadał ogromne posiadłości, a przodkowie cieszyli się sławą i szacunkiem, niestety fortuna kołem się toczy i nic nie trwa wiecznie; przez utratę majątku sam został kowalem, a jego córka pomagała mu jak mogła służąc na zamku.
- Musisz już iść Gwen?
Objęła go za szyję.
- Lady Morgana na mnie czeka. Wstałam dzisiaj wcześniej i pozbierałam dla niej kwiaty na łąkach. Jest strasznie biedna!
Kowal pomyślał o ulubienicy króla, wszystkich biesiadach, na których ucztowała i honorach, doznawanych przez Morganę. Na twarzy odmalowało mu się zdumienie.
- Czyżby protegowana króla mogłaby być tak dalece nieszczęśliwa?
- Przecież ona będzie zmuszona, aby wyjść za księcia Artura!
Ojciec Gwen spróbował ukryć uśmiech.
- Tak, nie wątpię, iż to wielkie nieszczęście... w końcu Artur jest jednym z najzaradniejszych i najprzystojniejszych mężczyzn w Camelot, a na dodatek przyszłym królem.
- Widzę, że się ze mną drażnisz! On jest potwornie niedelikatny!- powiedziała udając ton pełen wyrzutu - Wrócę dziś niepóźno. Twoje śniadanie jest na stole!
Znikła w drzwiach, a wraz z nią całe szczęście i młodość, jaką wnosiła do pokoju. Jej ojciec pochylił się z trudem i westchnął ciężko. Nagle wszystkie siły go opuściły i upadł na podłogę.

Ciąg dalszy nastąpi...
Życzę wszystkim wspaniałej wiosny!!
Sophija

PS. Ginewra wygląda nieco inaczej niż jej pierwowzór - koleżanki wymusiły na mnie, aby miała rude, falowane włosy, w skutek czego musiałam ją obdarować jadowicie zielonymi oczami... ta wersja jest ostateczna!
PS2. Tytuł jest efektem trudnego tygodnia - sprawdziany z gografii (część bardzo nieciekawa), angielskiego i oczywiście - francuskiego; toteż znaczy tyle co polskie "dzień dobry wszystkim!"; z kolei tematykę rozdziału możecie zawdzięczać aż nazbyt dokładnym ilustracją w książkach od biologii.

15 marca 2014

Akashay i idy marcowe

Witajcie!
Dziś idy marcowe - mija 2058 lat od śmierci Juliusza Cezara, a przy tym wypadają moje urodziny. Z tejże okazji (rocznicy śmierci, nie urodzin oczywiście :)) zachorowałam oraz dostałam kilka prezentów (impreza już była - o godzinie 6:30), w tym Schleichy 2014 (jest szansa, ze opiszę je przed wakacjami) oraz monopłetwę. Prezentem jest również poniedziałkowy wyjazd do Paryża, który był mocno zagrożony przez moją chorobę. Na szczęście jest szansa, że pojadę. Ale już koniec gadania o mnie, przechodzę do rzeczy.

Dziś post o moim ostatnim mikołajowym prezencie - Akashay'u. Pan ten przyjechał do mnie od Lili z http://konskiemodele.blogspot.com/ i jest customem autorstwa Beverly Morgan z Wildwood Studio. To  pierwszy tego typu model w mojej kolekcji (ale już  nie jedyny).To drugi breyer traditional nazwany przeze mnie. Jest zrobiony na moldzie Mustang firmy Breyer w skali traditional, którego autorem jest Chris Hess.  Akashay to prawdopodobnie Dun Mustang Stallion z 1999r. Pierwotnie wyglądał tak:
źródło : klik
W tym stanie z pewnością bym go nie kupiła. Jednak po zmianach dokonanych przez p. Morgan (przedłużenie grzywy, grzywki i ogona, wyrzeźbienie od nowa kopyt i uszu, ogólne poprawienie sylwetki oraz oczywiście malowanie) koń zrobił się bardzo ładny.



Malowanie jest bardzo dobre. Akashay ma jabłuszka, pręgę grzbietową i prążki na nogach. Do jabłuszek można się przyczepić, ale i tak są ładne. Figurka jest dość odporna na zniszczenie, mimo że malowana była  m.in. pastelami. Anatomicznie nie jest najlepszy, szczególnie gdy patrzy się na niego od przodu, jednak rysunek mięśni mi się podoba. Na plus idzie też dynamiczna poza oraz realizm figurki. Akashay wygląda jak przestraszony koń, żywcem wyciągnięty z amerykańskiej prerii. Gdy patrzy się na niego z boku, wydaje się, że zauważył jabłko na drzewie i właśnie po nie sięga, natomiast  z przodu wyraźnie widać przerażenie w jego bursztynowych oczach. 





Figurka ma mniej więcej rozmiary Cześka, lecz poza sprawia, że jest tak wysoka jak Zen. Zenka jest jednak o wiele smuklejsza. 

Na koniec mam jeszcze pytanie - w następnej notce o modelach chcielibyście zestaw kreatywny Breyera czy gromadkę Bullylandów i Mini Whinnies?

Miłych id marcowych ;)!
M


7 marca 2014

Delfin-panda

 Czyli o mieszkańcach błękitnego bezmiaru oceanu.  

Witajcie!
 Jestem trochę chora, więc wcześnie dodam notkę - za to za tydzień muszę być zdrowa; mam dzień otwarty w szkole, gdzie jest zaangażowanych ok 300 uczniów, więc zapewne będzie bardzo wesoło, gdy wszyscy zaczniemy latać po korytarzach (wolna sobota (w szkole) + zgromadzenie klas 1 i 2 = mf.. lepiej nie wspominać ;)).. ja zostałam wrobiona (podpisano mnie pod uczestnictwem, twierdząc, że na 100% się zgodzę) w bibliotecznej wystawie o literaturze; zapowiada się piękna sobota...
A teraz przechodzę już do tematu właściwego - przedstawiam wam mojego ukochanego przedstawiciela delfinowatych - Delfina Commersona! - (jak zwał, tak zwał, po łacinie Cephalorhynchus commersonii; po angielsku Commerson's dolphin; po polsku delfin czarnogłowy; widzicie, że rozmaitość jest duża ;)).
 Delfin ten pochodzi z rodziny Cephalorhynchus wraz z 4 innymi gatunkami (Tonin, delfin czarny (inaczej chilijski) oraz Delfin Herktora).
Jak zapewne zauważyliście, delfin ten posiada urokliwe biało - czarne paski na ciele (płetwy brzuszne oraz płetwa grzbietowa zawsze, lub w 99,9% przypadków, pozostają czarne); stąd wziął się jego jeden z angielskich przydomków: delfin-panda - długo trzymałam was w niepewności, co do tytułu ;).
Co do ważnych informacji: jest to bardzo mały wal - osiąga od 1,36-1,5 długości (pierwszy wymiar należy do najmniejszego delfina commersona i być może  ogóle najmniejszego wala jakiego kiedykolwiek zaobserwowano).
Najdłużej żyjący z tych delfinów zmarł osiągnąwszy 18 lat.
  Można je znaleźć na południowym wybrzeżu Ameryki Południowej oraz 8000km dalej w Oceanie Indyjskim (pojedyncze również w cieśninie Magellana i wielu innych miejscach)!!
  W latach 70 i 80 zabite osobniki byłby wykorzystywane jako przynęty, na szczęście zaniechano tych praktyk.
Delfiny te okazują się bardzo przyjazne i chętne do zabawy! - Dlatego mamy okazję je podziwiać w seaworld-ach!
 Jeśli macie chwilkę czasu i ochotę to możecie sobie obejrzeć - naprawdę ładny filmik pokazujący sztuczki w wykonaniu delfinów czarnogłowych, bo o ile orki wyglądają pięknie podczas pokazów, to nie są w stanie wzbić się tak wysoko ponad wodę, co delfiny! (a jeśli ktoś jest niecierpliwy, to zdradzę najciekawsze momenty - 1:12- 1:43; 2:50- 3:00; 4:25 i 4:50 - 5:07)
I jak tu nie twierdzić, że są przepiękne? <3
Pozdrawiam i życzę pięknego weekendu!
Sophija

2 marca 2014

Rozdział 4

Witajcie!

Ten weekend był strasznie szalony, dlatego rozdział dopiero dziś. Ale za to długi. Bardzo przepraszam. Mogłam napisać w piątek, ale chodziłam po ogrodzie z radością patrząc na pierwsze oznaki zbliżającej się wiosny. Nigdy nie mogę uwierzyć w ten cud! Po prostu niesamowite!

W dodatku przyszła paczka z koniaczkami, a niedługo urodziny, więc będzie więcej.

Jeszcze a propos rodziału - niestety Charles de Gaulle wywinął mi pewien numer i zmieniłam go na Edouarda Daladiera.

 Uprzedzam, że rozdział trochę szalony :). Dedyk - dla Capricorn za komentarze i wsparcie :*.A teraz miłego czytania! 


Wybiegając usłyszała jeszcze wypowiedziane z niedowierzaniem słowa Raczkiewicza, lecz zignorowała je. Wbiegła na piętro przeskakując po kilka stopni, co zupełnie nie licowało z powagą zadania, które Sikorski miał jej powierzyć. Gdy później wspominała ten wybuch gniewu robiło jej się wstyd. Teraz jednak gorączkowo szukała płaszcza, w  ferworze walki  tłukąc ozdobny wazon. Ona jednak wcale tego nie zauważyła. Wypadła z pokoju, zbiegła po schodach ścigana okrzykiem Raczkiewicza proszącego, żeby się opamiętała i wyszła na zewnątrz.
- Pod budynek parlamentu proszę. – rzekła, wsiadając do taksówki.
- O! To pani! – kierowca okazał się tym samym Francuzem, który wczoraj przywiózł ją z dworca. –  Cudownie znowu się spotkać! Jednak mały ten świat, choć niby taki wielki. Może teraz będzie pani chętna na wycieczkę? Pokazałbym pani naszą wieżę, Wersal…- przerwał, widząc niewróżące niczego dobrego iskierki w oczach Zofii. – Tak, oczywiście.
Po niecałych piętnastu minutach byli na miejscu. Taksówkarz wysadził Zosię pod samym budynkiem. Tym razem zaszczyciła chłopaka uśmiechem, który ten wyraźnie uradowany odwzajemnił, po czym skierowała się w stronę wejścia.
Budynek prezentował się okazale, choć nie aż tak jak siedziby parlamentów w niektórych europejskich miastach. Mimo to był naprawdę ładny. Zofia jednak nie zajmowała się podziwianiem architektury, lecz szybkim i zdecydowanym krokiem podeszła do portierni. Siedziała tam znudzona Francuzka piłująca długie paznokcie.
-  Przepraszam, czy zastałam premiera Daladier’a? – spytała.
- Posiedzenie właśnie się skończyło. – odrzekła, nie przerywając  robienia manicure. – O ile się gdzieś nie zagada, powinien zaraz wyjść. Proszę chwilę poczekać.
Chwila przedłużyła się trochę i stała się godziną. Zofia ochłonęła trochę i zaczęła zastanawiać się, czy na pewno powinna tak wybuchać. W końcu zarówno Sikorski jak i Raczkiewicz to wielcy patrioci, którzy na pewno zrobili wszystko, żeby pomóc Polsce. Jednak gdy spojrzała przez okno na beztroskich, roześmianych paryżan i porównała ich z zastraszonymi, poszarzałymi mieszkańcami Warszawy i pozostałych polskich miast stwierdziła, że robi dobrze. Był to najwyższy czas na tego typu decyzje, bo właśnie nadchodziło kilka osób, wśród których rozpoznała premiera. Wyróżniał się niskim wzrostem oraz lekko kaczym chodem. Natychmiast podbiegła do niego.
- Witam, moje nazwisko Wolińska, czy miałby pan dla mnie chwilkę?- zagadnęła.
Polityk obrzucił ją zdziwionym spojrzeniem. Nerwowo przygładził włosy.
- Pani z gazety?- zapytał.
- Nie, ja w zupełnie w innej sprawie. Jestem żołnierzem Wojska Polskiego. – odparła dumnie. –Znam prezydenta Raczkiewicza. – dodała.
- Tak? W takim razie o co chodzi?
- Chciałabym porozmawiać, ale może nie tutaj? – spojrzała na niego znacząco.
- Och, oczywiście. Proszę za mną.

Minęli portiernię oraz kilkoro dziennikarzy, których premier zbył lakonicznymi odpowiedziami, po czym znaleźli się w dużym gabinecie. Daladier wskazał Zofii kanapę, a sam zasiadł na skórzanym fotelu.
- Więc, jaki mamy problem? – spytał.
- Pewnie słyszał pan o tym, że pański kraj zobowiązał się pomóc Polsce w razie zagrożenia. O ile mnie pamięć  nie myli miało to miejsce w kwietniu tego roku.
- Nie rozumiem, do czego pani zmierza?
- Chciałabym wiedzieć, gdzie ta pomoc?
- Pomoc została już dawno wysłana. – odparł, zapalając papierosa. – Pali pani? Nie? No cóż.
- Pan raczy żartować? – w oczach dziewczyny błysnęły znane potem na całym świecie niebezpieczne iskierki.
- Skądże. – odpowiedział niezmieszany. – Zresztą dalej pomagamy – pan Sikorski z panem Raczkiewiczem oraz między innymi szanowna pani możecie przebywać w Paryżu.
- Jesteśmy państwu szalenie wdzięczni. – wysyczała. – A co z resztą kraju?
- Przecież wzywaliśmy Niemców do zaprzestania ataku.
- Czy Hitler dzwonił już do pana z przeprosinami? – spytała  nie mogąc się powstrzymać.
- Niepotrzebna złośliwość. Zresztą nie będę posyłał wojska żeby Wam pomóc. My również jesteśmy zagrożeni. Dlaczego nie poprosicie o pomoc Anglii? Oni też podpisali to porozumienie! A teraz przepraszam, spieszę się . – zakończył rozmowę.
- Do widzenia. Podczas rozmowy z Churchillem ostrzegę go, że Francja nie wywiązuje się z obietnic.
- Proszę go ode mnie pozdrowić! – krzyknął do niej na odchodnym. Nie wiedział o tym, że  Wolińscy nigdy nie rzucają słów na wiatr.

- Gdzieś ty była? – powitało ją pytanie Raczkiewicza.
- Rozmawiałam z premierem Francji. – odparła córka jego przyjaciela.
- Na litość boską! Przyjął Cię?
- Oczywiście. – odrzekła z uśmiechem tryumfu.
- Boję się pomyśleć, coś Ty mu powiedziała.
- Nic takiego. To ograniczony, uparty człowiek. Może Churchill okaże się rozsądniejszy.
- Proszę? – prezydentowi zrobiło się słabo. – Jak to?
- Wybieram się do Londynu. Przykro mi, że nie zabawię dłużej.
- Boże drogi! Ja cię błagam, nie rób tego!
- A ja uważam, że to dobry pomysł. – odwrócili się i zobaczyli za sobą generała Sikorskiego. – Właśnie miałem podobny pomysł. Może Zofia przemówi im do rozsądku?
- Ale jak to, jak to?- powtarzał przerażony Raczkiewicz. – Choć w sumie….. mieliśmy przecież wysłać do Londynu dyplomatę, a Zosia przeszła szkolenie. Nie, nie lepiej nie.

- Proszę się uspokoić, w drodze na peron porozmawiam z panią. Tylko proszę się pospieszyć, ostatni pociąg odchodzi za godzinę.

Miłego tygodnia!
M