28 września 2014

Rozdział 9 i spis powszechny

Witajcie!

Dziękuję wszystkim za wsparcie pod ostatnią notką - to naprawdę dużo znaczy!

Nie wiem jak u Was, ale tutaj pogoda jest przepiękna! Słońce świeci, motylki latają, wszyscy spacerują .... Taką jesień to ja lubię! Aż się chce wyjść z modelami na sesję, ale niestety zbyt dużo lekcji...

Co do figurek - czy ktoś jest równie załamany tegoroczną lista wycofanych breyerów?Jak dla mnie to jest jakiś podły żart! Mój portfel już płacze :/

W piątek udało mi się być na świetnym koncercie - "Muzyka z Bonda", organizowanym podczas festiwalu muzyki filmowej RMF Classic. Mimo dość dużych problemów z parkingiem, imprezę zdecydowanie można zaliczyć do udanych.  kilku artystów z Polski i Hiszpanii - każdy śpiewał fenomenalnie, a rewelacyjny podkład zapewniała orkiestra Filharmonii Krakowskiej.

Ostatnio wreszcie udało mi się poukładać i policzyć wszystkie moje modele. Za pamięci więc wrzucam spis mieszkańców mojego regału:

Konie:

Breyer: 
Traditional : 19 ( w tym 1 custom )
Classic: 2 ( w tym 2 customy)
Stablemates: 1
Mini Whinnies: 5

Schleich: 109

Collecta : 19

Bullyland : 12 ( w tym jeden model w skali 1:64)

Mojo Fun (Animal Planet) : 2

Safari ltd. : 7

Papo : 4

Inne zwierzęta:

Schleich: 26 ( w tym jeden zestaw)

AAA : 1

Collecta : 3

Bullyland : 1 ( w tym jeden model w skali 1:64)

Razem : 211

Nie jest to dużo, ale i tak jestem z niej dumna. Większa część modeli jest wycofana, jenak nie mam  teraz czasu tego dokładnie wyszczególniać.

Wspólne zdjęcie (u góry stajnia) :


A teraz nie zwlekając przejdźmy do rozdziału. Tak się zastanawiam, czy nie wprowadzić drugiego głównego bohatera? Co o tym myślicie?

Ostatni fragment : http://deterrasomnia.blogspot.com/2014/08/rozdzia-8-i-relacja-z-wycieczek.html

„Kochana Mamo!
Nie wiem, czy doszły do Ciebie listy moje oraz pana Raczkiewicza. Jeśli nie, to wiedz, iż przebywam teraz w Londynie i wszystko u mnie w porządku. Jest tu zupełnie bezpiecznie, dlatego rząd polski zorganizuje Tobie i Helce dojazd tutaj. Musisz tylko skierować się do najbliższej ambasady angielskiej i powołać się na Tatę. Oni już tam wszystko załatwią. Błagam Cię, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś, idź tam jak najszybciej! W kraju jest zbyt niebezpiecznie! Pamiętaj, Hela nie poradzi sobie bez Ciebie. Wiem, że pewnie chcesz walczyć za ojczyznę, ale my Cię potrzebujemy!
Mam jednak nadzieję, że jesteście już dawno w drodze i niepotrzebnie piszę ten list,  bo niedługo się spotkamy.
Kocham Cię.
Zosia”
Zofia zamknęła pióro i jeszcze raz przeczytała, to co przed chwilą skończyła pisać. Miała naprawdę wielką nadzieję, że jej rodzina jest już w drodze i ten list nigdy nie zostanie przez nich przeczytany, albo znajdą go rozmokłego w skrzynce, gdy ta wojna się skończy.
-„Szkoda, że nie mogę napisać do ojca”… - pomyślała. Niestety, Tadeusz Woliński w sierpniu 1939 roku pojechał z misją dyplomatyczną do zajętej przez Hitlera Czechosłowacji i słuch po nim zaginął, a III Rzesza odmawia informacji na ten temat, mimo nacisków ze strony polskiej.

Tymczasem musiała się spieszyć – Churchill umówił ją z tajemniczym kimś na godzinę 10, a z doświadczenia wiedziała, że Anglicy nie lubią spóźnialskich. Szybko zbiegła po hotelowych schodach i wsiadła do czekającej taksówki.

Po półgodzinnym staniu w korkach dotarła do celu – dużego budynku będącego siedzibą MI5 (brytyjska agencja bezpieczeństwa – przyp. autorki). Pożegnała się z szoferem, który nagle popatrzył na nią pełnym zainteresowania wzrokiem i przestąpiła próg gmachu.

W sekretariacie przyjęto ją dość chłodno, lecz gdy tylko wymieniła swoje nazwisko chłód zmienił się w uprzejmość. Zaprowadzono ją natychmiast na drugie piętro, po czym kazano wejść do gabinetu, w którym siedziało trzech mężczyzn w mundurach. Widząc ją wstali i rozpoczęli eleganckie powitanie.

- Witamy panią w MI5. – rzekł pierwszy z nich, który kogoś Zofii przypominał.
Mężczyzna zauważył wahanie w jej oczach.
- Nie poznaje mnie pani, Zofio? – spytał, tym razem po polsku.
- Pan Stanisław? – odparła myśląc o znajomym ojca, Stanisławie Gano, podpułkowniku, który kilka lat temu złożył wizytę w ich domu.
- Cieszę się, że mnie pani pamięta. – odpowiedział, uśmiechając się. – Miło mi będzie z panią współpracować.

Dwóch pozostałych nie znała – byli to Anglicy, postawny ciemny blondyn, lekko już łysiejący i szczupły, młody brunet o ciemnym głosie i oczach.  Nie przedstawili się, zapewne ze względów bezpieczeństwa.
- A teraz miałbym do pani prośbę. – zaczął podpułkownik gdy usiedli.-  Zanim rozpocznie pani działania, musimy coś o pani wiedzieć. Zadamy pani kilka pytań – proszę odpowiedzieć zgodnie z prawdą, dobrze?
Dziewczyna musiała się zgodzić. Gdy to zrobiła, ciemnooki wyciągnął notes, a Gano rozpoczął przesłuchanie, wspomagany przez jasnowłosego wojskowego.

Pytali właściwie o wszystko – o rodzinę, kontakty ojca, o jej wiadomości o wojnie, a także ucieczkę z kraju. Zosia odpowiadała zgodnie z prawdą, tak jak prosili, kilka informacji wolała jednak zataić.
- Dziękuję bardzo. – rzekł blondyn po kilku godzinach. – Na dziś to chyba wszystko. Nie chcemy trzymać pani zbyt długo, prosimy jednak, aby jutro pokazała się pani u nas o tej samej godzinie. Odprowadź panią! – rozkazał brunetowi.

Miłego tygodnia!
M

P.S.
Biorę udział w candy na http://capricornmeadow.blogspot.com/.

Baner:


Malia

21 września 2014

Wrześniowi przybysze

Witajcie!
I znów się zaczęło!
Setki kartkówek, dziesiątki sprawdzianów, tysiące uwag "opuszczacie się w nauce", nieprzespane noce, ciemne wory pod oczami i nieustanny brak czasu. Brzmi pesymistycznie, a ja wbrew wszystkiemu czuję się najszczęśliwszym człowiekiem na świecie...
Na długiej przerwie latam na patio i tańczymy całą szkołą (jak z seriali amerykańskich ;), jest tylko jeden mały szczególik - my nie potrafimy dobrze podrygiwać w rytm muzyki, więc błaźnimy się przed całą szkołą :P). W piątek leżałam na trawie w słońcu i wkuwałam przed następną lekcją z koleżanką. Znów wszyscy ściskamy się rano i śmiejemy się całe przerwy... i jak tu nie lubić (choć troszkę) szkoły? :P
Uwielbiam to zdjęcie (ta wrodzona skromność), choć ma ono swoje wady ;)
 
Dzisiaj zapoznam was z paczką, którą dostałam już dobry kawał czasu temu, ale jeszcze nie miałam okazji wam przedstawić. Moi nowi znajomi przybyli prawdopodobnie z mglistych wybrzeży zjednoczonego królestwa, ale żadne z nich nie przyznaje się do tego pochodzenia, więc poszłam im na rękę (tudzież kopyto) i potwierdzam fałszywe papiery według których pochodzą z Hiszpanii.

Fondo (h. głębia)
Ogier pinto, o czarnych oczach wyrażających więcej niż mogłyby oddać moje zwyczajne słowa. Na zdjęciach katalogowych wygląda nieciekawie, ale jest naprawdę piękny!

Niebla (h. mgła)

  
  Mediodia (h. południe)
 Ogier zawsze quater horse zawsze otoczony blaskiem słońca, albo roztaczający ową niespotykaną jasność. Złote promienie przeplatają się niczym lśniące włoski pośród jego grzywy.

Amarillo (h.żółty)
Najbardziej ciekawski z całego towarzystwa, energiczny źrebaczek, który zawsze jest w miejscach, gdzie go być nie powinno!

Zaginięcie Mediodia'ego
Piorunująca i przerażająca wieść przebiegła po mojej stadninie w kilka minut. Wszystkie konie zebrały się i oznajmiły mi, że musimy działać natychmiast; zaginął nasz gość nie znający terenów rozpościerających się za stadniną, a jest tu wiele przepaści, nieprzebytych błot i zdradliwych prądów w strumieniach.
Szybko podzielono zadania, przetasowano obecnych na mniejsze grupki i wyruszyliśmy w kilku grupach na przeszukanie terenu.

Gdzie nas nie było? Przebyliśmy rzeki, łąki  i skały w poszukiwaniu zaginionego przyjaciela. Nie dało to żadnych rezultatów.
Medodie mógł zagłębić się w ostępy ciemnego i strasznego lasu, o którym krążyły w stadninie przeróżne historie, ale zawsze miał szemraną reputację.

Postanowiliśmy ciągnąć losy, kto wybierze się tamże w poszukiwaniach towarzysza. Mówiłam już kiedyś, że mam nietypowe szczęście w pewnych kręgach zwane pechem? Otóż wylosowano mnie i... drugi trefny los przypadł Fondo. Ucieszyłam się, że mam dobrego towarzysza. Ruszyliśmy przed siebie, w stronę mrocznego lasu.


W końcu powoli zaświeciło słońce i ozłociło poszycie lasu. Jednak słońce potrafi tak jak nadzieja rozproszyć nawet największe ciemności oraz puścić w zapomnienie wszelkie wątpliwości...

I jak każda na prętce wymyślona bajka, a nie taka o której myśli się latami wszystko zakończyło się szczęśliwie. Odnaleźliśmy zaginionego... ale nie samego! Towarzyszył mu Bonifacy.
Wyglądają jak rodzeni bracia, nic dziwnego, że są dość podobni i szybko nawiązali ze sobą kontakt :)
 
To już koniec tej króciutkiej historii... mogą pojawić się błędy językowe, ale dziś musicie mi to wybaczyć, bo leżę w łóżku i słuchając Beatelsów oraz Queen i łykając straszne ilości leków próbuję wyzdrowieć z okropnego przeziębienia -,-.
Pozdrawiam gorąco! Nie dajcie się jesiennym chorobom!
Sophija

14 września 2014

Trua? Enn Trua?


Witajcie!

Oj, zapuściłam bloga... Aż przykro patrzeć! To jednak nie moja wina - ten tydzień był wprost koszmarny. Witamy w nowym roku szkolnym :P! Nie miałam nawet czasu się przespać, nie mówiąc już o otwieraniu komputera. Jestem wykończona, a niestety z różnych względów w ten weekend raczej nie odpoczełam. Cóż - byle do świąt!

Choć nadmiar pracy też ma swoje zalety. Gdy mam chwilę czasu, zaczynam myśleć o przyszłości - a to zawsze kończy się tragicznie :/ Nie wiem, co chcę ze sobą zrobić. Kiedyś zawsze plan był jasny - marzenie o pracy z orkami pchało mnie do przodu w trudnych momentach, dodawało sił, odwagi. Teraz powoli zaczyna do mnie docierać, że to praktycznie niemożliwe. Nie uda się. Nie z moim zdrowiem, nie ze mną. I ..... to jest zwyczajnie przykre. Bo nagle pojawia się pytanie - po co w takim razie iść do przodu? Dla "future orca's trainers" (przyszli trenerzy) najważniejsze jest hasło "believe". Wierzyć. Że się uda. A ja? Ciągle zadaję sobie pytanie z tytułu tej notki (BTW islandzki jest świetny) - czy jeszcze wierzę? Czy nadal uważam, że uda mi się nie zostać smutnym lekarzem/prawnikiem z rodziną na głowie? Czy wierzę w Niego i w Nas razem? Nie jestem już taka pewna.

Dobrze przynajmniej, że są tacy ludzie jak Sophija czy Aredhel. Dziękuję Wam bardzo, że jesteście! Dzięki Wam czuję się potrzebna.

Kończę to smęcenie, bo pewnie macie inne rzeczy na głowie niż czytanie o moich przemyśleniach.
Tymczasem jeszcze w ramach wstępu mam dla Was relację z ostatniego tygodnia nieodżałowanych wakacji!

Celem wyjazdu było odwiedzenie Regietowa, ale po drodze udało nam się zobaczyć kilka innych miłych miejsc. Pierwszym z nich był Stary Sącz.
Miasto jest naprawdę bardzo piękne, w dodatku udało mi się jeszcze załapać na jarmark rękodzieła ludowego - obkupiłam się przepysznymi pierniczkami :)

A wracając do samochodu zauważyłam jego:

Śliczny, prawda? Musiał nie zdążyć się schować przed świtem.
Wspięłam się również na Jaworzynę Krynicką. Akashay załapał się na sesję :

A ileż tam było grzybów!

W końcu dotarłam bezpiecznie do celu.Oczywiście głównym zajęciem, tak jak w zeszłym roku była jazda na hucułkach. Udało mi się nawet znowu dosiąść Bahamy.

To akurat nie hucuł :)

Pogoda była obrzydliwa, więc niestety nie udało mi się zobaczyć tylu ciekawych miejsc, co rok temu. 
Odwiedziłam jedynie muzeum Magurskiego Parku Narodowego w Krempnej. Mają tam naprawdę rewelacyjne dioramy, przedstawiające cztery pory roku w Parku. Miejscowość ta jest na końcu świata, ale naprawdę warto ją odwiedzić! Ogólnie wydaje mi się, że całe te rejony są warte uwagi!


Wreszcie koniec tego przydługiego wstępu. Dziś notka o następnej orce z Orlando - przed Wami Trua!


Podstawowe informacje:
Płeć - samiec
Rodzice - Takara, Taku*
Miejsce urodzenia - Seaworld Orlando
Data urodzenia - 23.11.2005
Miejsce przebywania - Seaworld Orlando
Znaczenie imienia - po islandzku wierzyć (lub prawdziwy)

Oczywiście tytuł notki nawiązuje także do jego imienia. Zostało mu ono nadane, ponieważ niedługo po jego narodzinach Seaworld wprowadził nowy pokaz - Believe czyli po islandzku właśnie Trua.

Jest jedynym synem  Takary oraz zmarłego Taku*. Gdy miał cztery lata, jego matka ponownie zaszła w ciążę. Niedługo potem wyjechała do San Antonio. Mały z początku bardzo to przeżywał, lecz towarzystwo innych orek szybko wypełniło tą stratę. Dłuższy smutek nie leży w naturze tego samca. Jest bardzo przyjazny, kocha bawić się wszystkim ze wszystkimi. Często przypływa do gości, nieustannie zaczepia trenerów. Jest bardzo ciekawski, zawsze bez strachu wypróbowuje nowe zabawki. 
Najwięcej czasu spędza z Nalani i Malią. Mimo upływających lat nadal ich głównym zajęciem jest wygłupianie się. Samczyk jest także bardzo związany z Kaylą oraz  małym Makai'em, którego uczy  zachowań i sztuczek. 
Nawet Tillikum nie jest w stanie oprzeć się urokowi swego wnuka. Trua jest jedyną orką, z którą stary samiec z ochotą się bawi i występuje w pokazach.


Samczyk jest dosłownie pokryty piegami - stąd jego przezwisko "Mr. Freckles". Ma je na plamkach ocznych, pod brzuchem, na szczęce - wszędzie!
 Mimo swojego wieku jest dość mały. 




Żródła:
info - własne, o-o.pl, orcapod.wikia., shamudictionary.tumblr
zdjęcia - orcahome.de
filmik - mój

Na koniec wreszcie zdjęcia z zestawu kreatywnego breyera. Na życzenie Wikusi B. Myślę, że komuś mogą się przydać :)









Ode mnie to tyle.
Spokojnego tygodnia!
M


5 września 2014

Wszystkie strony świata

Witajcie!
Przyczłapał do nas w końcu kolejny rok szkolny. Człowieka ogarnia nostalgia za tegorocznymi wakacjami, a jednocześnie uświadamia sobie, że tęsknił nawet za mniej lubianymi znajomymi i nauczycielami. Paradoks? Jeden z wielu!
Ale żeby nie było za dobrze trzeba dostarczyć młodzieży adrenalinki zadając już jakieś 8 testów na wstępie. Pierwszy sprawdzian został wpisany 1. września - jeszcze zanim wstałam z łóżka. Perfecto! 
Dewiza mojej nauczycielki francuskiego brzmi "uśmiechnijcie się, będzie gorzej". W takim wypadku cóż zrobić? Tak, uśmiechnąć się, zamknąć oczy i przeżyć.
 

Teraz kilka zdjęć Padree...  (dopiero w tym tygodniu dowiedziałam się, że jego imię znaczy po włosku "ojciec" - w ramach ciekawostek)
Ot taki duch wałętający się po skalistych zboczach Tatr Zachodnich!

Tu mówię o Tatrach zach., a drogi moich bohaterów rozeszły się zarówno na północ jak i na południe; dlatego też taki, a nie inny tytuł notki. Temat prawie tak rozległy jak tegoroczny podany na gimnazjalnej olimpiadzie z geografii (Od Arktyki po Afrykę) :P

Przechodzę już do tematu, bo póki co rzęsiście lałam wodę ;)


"Dziecko, które w nas mieszka, ufa, że istnieją gdzieś mędrcy znający prawdę".
- Czesław Miłosz

Pani Jeziora
Po długiej wędrówce Nimue dotarła wreszcie do Kryształowej Groty. Chłodny wiatr przyjemnie muskał jej stopy zmęczone przedzieraniem się przez drogi i bezdroża. Odetchnęła z ulgą. Przypatrzyła się, zachwycona ich pięknem, ścianom jaskini lśniącym od kamieni szlachetnych. Przejrzysty strumyk szemrał pod jej stopami, gdy szła coraz głębiej, chcąc dotrzeć do miejsca, gdzie przed tysiącami lat magia wzięła swój początek.
Za nią podążał rycerz pogwizdując rytmiczną melodię.
- Pani, gdzie idziemy? - zapytał z szacunkiem - O ile dobrze pamiętam dziś dobiega końca moja służba u ciebie.
Obróciła się gwałtownie patrząc na młodzieńca. W niczym nie przypominał tego małego chłopca, którego jedenaście lat temu zabrała rodzinie. Wyrósł na szlachetnego młodzieńca. Z żalem pomyślała między jakich ludzi będzie musiał teraz trafić. Mimo woli pokochała go bardziej niż jakiegokolwiek innego człowieka, ale widziała, że musi się z nim rozstać. Był dla niej przybranym synem.
-  Lancelocie, żal mi, że ten czas tak szybko minął.
- Pani, czasem dochodzę do wniosku, że mam dwie matki. Jedna mnie urodziła, a druga wychowała. Ty jesteś tą drugą. Jakże mam cię nie szanować i kochać? Pragnąłbym zostać przy tobie na zawsze.
- Musisz poznać smak służby królewskiej, synu. A teraz chodźmy, gdyż chcę przybyć do Camelot jak królowa, którą jestem. Nie dokonam tego bez czarów. Proszę, zostań tu i pilnuj wejścia do jaskini.
Ruszyła dalej, bez pochodni, gdyż doskonale widziała w ciemnościach. Serce waliło jej mocno w piersi. Miała dojść do miejsca, w którym każdy kto posiada zdolności magiczne może zrobić niemal wszystko. Była jedyną żyjącą osobą, która znała położenie tego miejsca i dobrze strzegła tego sekretu.
Dotarła do groty, jasnej dzięki światłom rzucanym przez przejrzyste kryształy górskie. Czuła emanującą od tego miejsca moc. Chciała być potężna, dumna i mocna, ale zadrżała w obliczu tej potęgi. Powoli, uważnie stąpając pomiędzy ostrymi jak brzytwy kamieniami stanęła pośrodku groty. Jej serce biło jak oszalałe, gdy rozejrzała się dookoła.
We wszystkich kryształach pojawiła się jej podobizna, widziała dokładnie swoje szaroniebieskie oczy, jak zawsze pełne uporu. Zbyt wiele straciła w życiu przez Uthera Pendragona, żeby teraz się cofnąć. Pozwoliła, aby ogarnęła ją ślepa nienawiść do jednego z królów. Wtedy we wszystkich kryształach wyblakła jej podobizna, ustępując miejsca wspomnieniom czarodziejki.
Pamiętała doskonale rzeź druidów, gdy młody król zapragnął zabić wszystkich magów, uznawszy ich za odmieńców. Byli prześladowani, więc ukryli się w lasach, wraz ze swoimi uczniami oraz małymi dziećmi o zdolnościach magicznych. Myśleli, że są bezpieczni, dopóki nie znalazł ich wielki oddział królewskich rycerzy. Potem rozpętało się piekło.
Młoda i zdolna dziewczyna chyba jako jedyna umknęła ludziom Uthera, ale w jeden wieczór straciła wszystkich ludzi, na których jej zależało. Potem uciekała, sama nie pamiętała jak długo, przed królem Camelot i miejscami, które przypominały jej dawne szczęśliwe dni. Jakimś cudem nogi zawiodły ją do Albionu, jeziora, pośrodku którego wieczność zlewała się z codziennością, nie było nieszczęść i smutku. Nie pamiętała, jak została panią tego miejsca, które uzdrowiło jej duszę. Przejrzyste wody obmyły ją ze strachu i słabości, ale nie zdołały usunąć z niej pragnienia zemsty.
Pendragonowie musieli zginąć. Jak najszybciej. Słyszała o kolejnych czystkach, zabijaniu czarodziei i z każdym dniem wzbierała w niej coraz większa wściekłość. Wtedy właśnie usłyszała o przepowiedniach, mówiących, że znajdzie się mężczyzna, najszlachetniejszy spośród rycerzy królestwa, który będzie postępował zawsze zgodnie z honorem. Znalazła najstarszego syna lorda .... Porwała go i wychowała w tolerancji dla magii, czarodziei i niezwykłego świata, w którym żyli. Nie przewidziała tylko, jak pokocha go z biegiem czasu. Lancelot był  już gotów, aby ją opuścić.
Zbliżał się czas turnieju w Camelot, najbardziej prestiżowej uroczystości w Siedmiu Królestwach. Wystarczyła szczypta odwagi, aby podszyć się pod królową ziemi jezior, która z pewnością nie zjawiłaby się w zamku i przybyć na dwór z nieistniejącym fraucymerem...
- Strażnicy magii, potrzebuję mocy, aby wprowadzić na dwór rycerza, jedynego, który okaże się nieskazitelnie honorowy i lojalny wobec magii.
Nie wiedziała, dlaczego nazwała głazy strażnikami magii, po prostu tak ją uczono, więc powtórzyła to jak wyuczoną formułkę. Miała nadzieję, że coś się stanie, ale poczuła się głupio stojąc u źródła magii i nie mając pojęcia, co powinna zrobić dalej. Przecież miała być najpotężniejszą z żyjących magów! Nagle coś skrzypnęło i ogarnął ją chłód. Zza ostrych głazów zaczęły powoli wychodzić postacie - paziowie, damy dworu, rycerze prowadzący za wodze konie i ludzie niosący proporce. Wszyscy byli niczym ciemne cienie w mrokach jaskini.
Niziutkiej i drobnej Nimue, wydali się tak przerażający, że chciała przed nimi uciec, jednak coś kazało jej zostać. Jesteś teraz ich królową - szeptała podświadomość. Przypadkiem dojrzała swoje odbicie na błyszczącym napierśniku jednego z rycerzy i oniemiała. Jej rysy do złudzenia przypominały twarz Mirabelle, żony króla rybaka, władczyni ziemi jezior. Tylko oczy czarodziejki pozostały tak samo zimne, bezwzględne i szaroniebieskie, jak dawniej. Stanęła teraz pomiędzy widmowymi postaciami i oznajmiła donośnym głosem.
- Musimy dotrzeć daleko na północ, do Camelot najdalej za cztery dni.
Z ulgą dostrzegła uśmiech na twarzy rycerza posłyszała chichot jednej z dam dworu. Zachowywali się zadziwiająco naturalnie. Tylko przerażali ją tą namacalnością.

Leon
Leon potarł o siebie zdrętwiałe z zimna palce. Jego koń parsknął głośno przedzierając się przez lodowaty bród. Na rzekach powoli i stopniowo roztapiała się śnieżna pokrywa i z górnych odcinków ubywało lodowych kier. Ostatki śniegu, niczym misterne koronki przykrywały drzewa, ale wokoło hulał jeszcze północny wiatr, utrudniając przeprawę.
Westchnął ciężko zerkając na kilku rycerzy podążających za nim. Teoretycznie był zbyt młody, aby im przewodzić, gdyż nie dostąpił jeszcze zaszczytu pasowania na rycerza Camelot, ale powszechnie wiedziano, że jego wierność jest niepodważalna, a zdolności tak niezwykłe i naturalne, iż mało który sługa królestwa mógł z nim zwyciężyć. Toteż w praktyce Leon przejął przed chwilą dowództwo.
Dlatego wysforował się na początek z nieukrywaną dumą prowadząc honorowy patrol kilkanaście kilometrów od granicy w stronę północy, do domu. Nagle na garbie wzgórza pojawiła się jasna wstęga śnieżnego pyłu unoszonego przez pędzącego wierzchowca. Wpatrywał się w nią przez chwile, bez przekonania. Nigdy nie widział, aby jakikolwiek koń gnał równie szybko, jak biały rumak pędzący w ich kierunku.
- Jeździec na wschodzie!
Zimne powietrze drażniło mu gardło, a z chrapów końskich buchała biała mgiełka, gdy pędem ruszyli na spotkanie jeźdźca.
W czystym powietrzu dostrzegli jak na dłoni smukłą postać, której ciemne loki powiewały na wietrze. Jej twarz była zaczerwieniona od mrozu. Zwróciła konia w ich stronę. Po kilku minutach patrol i dziewczyna dosiadająca białego rumaka stanęli naprzeciw siebie.
Zatrzymała się i błędnym wzrokiem przebiegła po twarzach pięciu mężczyzn. Leon przypatrzył jej się uważnie, próbując zgadnąć skąd w tym miejscu, daleko od innych osad i miast pojawiła się nagle bardzo młoda dziewczyna, wręcz dziecko o orlim nosku, szlacheckich rysach i dumnym spojrzeniu. Gdy przyjrzał się jej uważnie dostrzegł, że w głębi jej oczu czaił się głód i ból. Była bardzo wychudzona i potwornie blada, jak duch - dodał w myślach. Mimo to jej rysy były tak dostojne, że nie ulegało wątpliwości, iż pochodzi ze szlacheckiego rodu.
Nagle jeden rycerzu zsunął się z siodła i uklęknął przed jej koniem. Leon zerknął ze zdumieniem na tą wzruszającą scenę.
- Pani, co się wydarzyło? - zapytał spokojnym, opanowanym głosem sir Cyryl.
- Straszne rzeczy, sir Cyrylu. - jej głos był tak słaby, że niemal całkowicie zagłuszał go cichy świst wiatru, ale przy tym melodyjny i łagodniejszy od wyrazu lazurowych oczu, mówiła we wspólnej mowie - Mithianczycy napadli na twierdzę Cytyni.
- Bogowie! Odprowadźcie bezpiecznie zmarłych na drugą stronę. - wyszeptał pośpiesznie - Co z twym Panem ojcem, lady Anne?
Leon miał wrażenie, że panience odjęło mowę. W rzeczy samej gardło ścisnęła jej rozpacz, także przez dłuższą chwilę nie mogła się odezwać. Ocknęła się po chwili i z oczami świecącymi gorączką wyszeptała.
- Nie żyje, jak wszyscy. Cytadela padła.
Po tych słowach jej oczy same się zamknęły i zachwiała się w siodle. Leon natychmiast odzyskał przytomność i przytrzymał ją, aby nie spadła. Delikatnie otulił dziewczynę ramieniem.
Rycerze stali jak rażeni gromem. Upadła twierdza Cytyni, po Camelot najpotężniejszy gród w królestwie. Nikt nie był w stanie wydusić z siebie ani słowa, zanim Leon się nie odezwał.
- Sir Cyrylu, kim ona jest?
- To lady Anne, córka Lymphane i lorda Eddarda. - wyszeptał człowiek z nabożną czcią.
Leon niepewnie rozejrzał się po czerwonych, od mrozu, twarzach rycerzy. Grupa patrolująca granice składała się przeważnie z młodych ludzi, świeżo pasowanych na rycerzy Camelot, którzy przed chwilą ofiarowali mu dowództwo i zaufali jego intuicji. Nie mógł ich zawieść. Gdyby tylko mógł zaciągnąć od kogoś radę!
Spojrzał na wykrzywioną bólem twarz dziewczyny i zaklął w duchu, ale bez słowa skargi otulił ją swoim jedynym płaszczem. Rycerze przypatrywali mu się z uwagą czekając na rozkazy.
Dopiero wtedy dostrzegł między fałdami jej postrzępionej sukni głęboką, ropiejącą ranę w kostce, z której powoli sączyła się krew. Dziewczyna najprawdopodobniej została postrzelona w czasie ucieczki i nie zdołała usunąć całego grotu strzały. Rycerski syn niejednokrotnie widział taką ranę i wiedział, że nie pozostało wiele czasu na podjęcie ostatecznej decyzji.
Jesteśmy dwa i pół dnia drogi od Camelot, a zaledwie godzinę od granicy. Z powątpiewaniem zerknął na południe, gdzie rozpościerały się ostre, skute lodem szczyty gór, tworząc naturalną granicę za którą nie sięgały rozkazy królów panujących w jego ojczystej krainie. Pamiętał baśni matki, opisujące niezwykły lud zamieszkujący wąski pas ziemi pomiędzy tymi górami, a Turkusowym Morzem. Posiadali oni niewiele miast, ukrytych wśród lasów i ponurych klifów, ochranianych przez legendarne, stworzone przez magię, granice. Mieszkańców tej niezwykłej krainy nikt nigdy nie widział, nie licząc jednego, czy dwóch brawurowych rycerzy, którym kapłani o nadzwyczajnej mocy uratowali tam życie.
Rycerz jeszcze raz rzucił okiem na zsiniałe z zimna usta lady Anne i podjął swoją pierwszą nierozważną decyzję.
- Pojedziemy w stronę południowej granicy, tam na pewno znajdziemy uzdrowicieli zdolnych prędko przywrócić zdrowie tej damie. - oznajmił towarzyszom.
Ku zdziwieniu Leona żaden z rycerzy nie przeciwstawił się, podjętej bardziej pod wpływem impulsu niż rozsądku, decyzji. Wszyscy poczuli cień sympatii dla tej strudzonej, młodej dziewczyny, więc natychmiast popędzili swoje konie w stronę południa.

Ja już lecę do moich wspaniałych Piastów i powtórki z biolcy (przeklęty człowiek, którego ponoć umiałam w tamtym roku!) - tak to w ramach tyk 8. sprawdzianów ;)
 Sophijka